Gdy piszę te słowa, izraelskie samoloty F-16 zrównują z ziemią kolejne budynki na terenie Strefy Gazy, czołgi wdzierają się coraz głębiej w to terytorium, a liczba zabitych bojowników Hamasu i palestyńskich cywilów rośnie w błyskawicznym tempie. Tu, gdzie jestem, w oddalonym o kilkanaście kilometrów od Gazy Aszkelonie, słychać stłumione odgłosy eksplozji. Widać łunę pożarów. Izrael przebudził się z letargu i okazuje swój gniew. A mimo to może przegrać wojnę.
Nie chodzi nawet o obecne starcie w Strefie Gazy. To tylko jedna z bitew dłuższej wojny, epizod permanentnego konfliktu, w którym Państwo Izrael od momentu powstania w maju 1948 roku znajduje się ze swoimi arabskimi sąsiadami. Wojna ta może potrwać jeszcze przez kilka dziesięcioleci, być może nawet wiek. Ale każda wojna ma swój koniec. Czy Izrael będzie w stanie wyjść z niej zwycięsko?
Na początek warto rozważyć przyczyny dotychczasowych militarnych sukcesów tego kraju. Umożliwiły mu one przetrwanie w – używając popularnego w Izraelu określenia – „nieprzebranym morzu wrogów”. Przewaga technologiczna? Rozsądniejsi dowódcy? Zaawansowana strategia? Lepiej wyszkoleni żołnierze? Wsparcie Stanów Zjednoczonych? Na pewno tak, ale wszystko to są przyczyny drugorzędne.
Tak naprawdę Izraelczycy wygrywali, bo wierzyli w siebie. Stworzenie, a następnie obronę istnienia własnego państwa uważali za wartość najwyższą, dla której konieczna jest ofiara z życia. Tak myśleli nie tylko idący na wojny izraelscy żołnierze – pokolenia twardych kibucników i pionierów natchnionych ideą budowy Erec Israel – ale także całe społeczeństwo, gotowe na poświęcenia i straty w imię wyższych celów.
Właśnie dlatego, a nie tylko dzięki lepszym karabinom, Izraelczycy odnosili swoje zwycięstwa w kampaniach w latach 1948 i 1956 czy wreszcie w będącej militarnym dziełem sztuki wojnie sześciodniowej. Jeszcze w 1973 roku udało im się zwyciężyć. Potem było już jednak coraz gorzej. Aż wreszcie przyszła przegrana wojna w Libanie w 2006 roku i obecna nieudolna operacja w Strefie Gazy przeciwko Hamasowi.