Z edycji na edycję rośnie apetyt Polaków na sztuki wizualne. W każdym możliwym wydaniu – tradycyjne, nowoczesne, komercyjne. Organizatorzy dwoją się i troją, by temu sprostać. W efekcie liczba propozycji przekracza percepcyjne możliwości każdego człowieka, nawet bywalca ogromnych przeglądów typu weneckie biennale sztuki. Kto bowiem jest w stanie zwiedzić, choćby pobieżnie, prawie dwieście wystaw przez jeden wieczór? A właśnie tyle stołecznych galerii, instytutów i muzeów uczestniczy w tegorocznej imprezie.
Podczas Nocy Muzeów instytucje kulturalne przypominają bajkowy kwiat paproci, który zakwita raz na rok, w tę jedną noc… Pawi ogon propozycji roztaczają nawet miejsca, w których na co dzień niewiele się dzieje. Stają się aktywne, atrakcyjne, konkurencyjne. Normą są już kursujące po miastach specjalne autobusy w tę majową noc gratis.
Rodacy gremialnie peregrynują zaś od galerii do galerii, entuzjazmują się dziełami, dyskutują o nich, nawiązują osobiste kontakty z artystami. W atmosferze festiwalu rodzi się przychylność dla twórców i ich pracy, wzrasta zrozumienie dla nowatorskich poszukiwań plastycznych.
Teoretycznie – sukces. Ale Polacy reagują na sztuki wizualne i w ogóle na kulturę jak na politykę – pod wpływem impulsu, w zbiorowym zrywie. Zgodnie z tradycją pospolitego ruszenia. Także media tylko w tym okresie zmieniają front: znajdują czas i miejsce na informacje o tym, co dzieje się w galeriach.
Ruszamy więc, by wspólnie zwiedzać, i w rezultacie frekwencja na pokazach Nocy Muzeów bije rekordy. Co z kolei prowadzi do karkołomnych konstatacji: że muzea są za drogie; że gdyby były dostępne gratis, szturm miłośników sztuki trwałby non stop.