Opowieści bez happy endu

Reżyser „Dobrego serca” Dagur Kari o kinie islandzkim i jego skłonności do fabuł słodko-gorzkich

Aktualizacja: 20.04.2010 09:59 Publikacja: 18.04.2010 22:37

Dagur Kari (rocznik 1973). Islandzki reżyser zrealizował dotąd trzy filmy

Dagur Kari (rocznik 1973). Islandzki reżyser zrealizował dotąd trzy filmy

Foto: PAP/EPA

[b]Rz: W jednym z wywiadów powiedział pan: „Kino islandzkie jest bardzo młode, a więc wolne od konwencji i schematów”. [/b]

[b]Dagur Kari:[/b] Islandia ma 300 tysięcy mieszkańców. To mały kraj, z małą kinematografią: produkujemy rocznie trzy – sześć filmów. Pierwsza islandzka fabuła, wspierana przez rząd, powstała w 1978 roku. W naszym przemyśle filmowym wszystko jest świeże. Ciągle przed nami pierwszy islandzki horror czy pierwszy islandzki film czarno-biały. To bardzo inspirujące.

[b]Bohater pana filmu „Noi Albinoi” marzył, żeby uciec z Islandii. Pan to zrobił. Studiował pan reżyserię w szkole filmowej w Danii.[/b]

Większość islandzkich artystów kończy szkołę filmową w Kopenhadze. To znakomita uczelnia, która nie tłamsi indywidualności studentów. Ukończyło ją wielu interesujących twórców.

[b]Czy w duńskim kinie ciągle czuje się wpływy Dogmy?[/b]

Ten nurt już się skończył. Ale uzmysłowił Skandynawom, że interesujący film nie wymaga wielkich pieniędzy. Trzeba tylko mieć dobry pomysł i kamerę.

[b]Opowiada pan o ludziach zagubionych, wyrzuconych na margines społecznego życia. Dlaczego? [/b]

Kino to nie rozprawa socjologiczna, lecz opowieść o ludziach. A ci nieprzystosowani i samotni bardzo mnie interesują. Oni żyją w świecie, który rządzi się własnymi prawami. Są wrażliwi, niemal pozbawieni skóry. Może bardziej prawdziwi niż ci, którzy pozwolili, by społeczeństwo narzuciło im wartości i wzory zachowań.

[b]Ale nie zapewnia pan swoim wyobcowanym bohaterom happy endu.[/b]

Happy endy wywołują we mnie uczucie pustki. Choć z drugiej strony nie chcę widzów pogrążać w depresji, więc eksperymentuję, mieszając na koniec trochę nieszczęścia z odrobiną szczęścia.

[b]To chyba typowa postawa islandzkich twórców, którzy nie kręcą ani komedii, ani tragedii. Wolą opowieści słodko-gorzkie.[/b]

Dla Skandynawów świat nie jest czarno-biały, lecz ma różne odcienie. Takiemu postrzeganiu rzeczywistości sprzyja z pewnością nasze specyficzne poczucie humoru, trochę mroczne i ironiczne.

[b]Akcja „Dobrego serca” toczy się w Nowym Jorku, ale właściwie mogłaby to być każda inna metropolia.[/b]

Taka historia mogłaby się wydarzyć wszędzie. To rodzaj bajki. Chciałem, by w jej tle znalazło się miasto ikona. Nowy Jork spełniał ten warunek.

[b]Jakim doświadczeniem była dla pana praca w Ameryce?[/b]

Duża część filmu powstała w małym barze, który zainscenizowaliśmy w Islandii. Dlatego, choć zdjęcia trwały 40 dni, aż 30 przypadło na Europę, a tylko dziesięć na Stany. Tam poznaliśmy inny styl pracy. W Islandii miałem małą grupę współpracowników, za to szalenie elastycznych. W Nowym Jorku nasza ekipa liczyła 60 osób i wszystko musiało być dokładnie zapla- nowane, zapięte na ostatni guzik. Amerykanie nie zostawiają ani odrobiny miejsca na improwizację, spontaniczność, wahanie.

[b]Czy dlatego wielu reżyserów skandynawskich, po zrobieniu filmu w Stanach, wraca do kraju?[/b]

Może rzeczywiście Ameryka nie wydaje nam się rajem. Ja też swój następny film chciałbym nakręcić w Islandii. Sam zastanawiałem się, dlaczego tak ciągnie mnie do kraju. Nie jestem aż tak wielkim patriotą, zrobiłem trzy filmy fabularne i każdy w innym języku: w islandzkim, duńskim, angielskim. Dobrze czuję się w wielu miastach świata. Ale w Rejkiawiku pracuję z fantastyczną grupą przyjaciół – z ludźmi myślącymi podobnie jak ja. W Islandii jest też jakiś szczególny rodzaj twórczej energii. W tym moim małym kraju, w którym mogę dysponować tylko bardzo niewielkim budżetem, mam poczucie, że wszystko jest możliwe.

[ramka][srodtytul]Ludzie z przedmieść świata, czyli siła życia i jego nieobliczalność[/srodtytul]

Festiwal Off Camera otworzy dziś wieczorem przegląd filmów nordyckich. Na początek widzowie obejrzą „Dobre serce” Dagura Kari.

Islandczyk ma na koncie trzy tytuły. Akcja debiutanckiego „Noi Albinoi” toczyła się w jego rodzinnej Islandii, „Zakochani widzą słonie” powstał w Danii. W tle „Dobrego serca” jest Nowy Jork.

Jacques jest starym zrzędą, który żyje według własnych reguł. Pije, pali, klnie, nie poddaje się żadnym nakazom i zakazom. Cierpi na nadciśnienie, co chwila trafia do szpitala, gdzie nawet złożony przez kolejny zawał serca nie rezygnuje z papierosa, agresywnej krnąbrności i własnego trybu życia. Prowadzi mały, podrzędny bar, do którego mają wstęp tylko stali klienci, ale tak naprawdę jest bardzo samotny.

Lucas jest bezdomny i choć jeszcze nie zaczął naprawdę żyć, stracił jakąkolwiek nadzieję. Po próbie samobójczej budzi się w szpitalu, w którym leży Jacques. Dwaj mężczyźni zbliżają się do siebie, a Jacques postanawia przekazać Lucasowi bar.

W nowym filmie Kari odwraca role. Stary człowiek staje się mentorem Lucasa, ale przychodzi moment, gdy to niedoświadczony chłopak otwiera mu oczy na uczucia, jakich dotąd do siebie nie dopuszczał. Kari portretuje też ludzi wysiadujących w barze. Albinos z jego debiutanckiej fabuły żył w odległej, zaśnieżonej wiosce, gdzie kończył się horyzont. Wyrzutkowie z „Dobrego serca” są mieszkańcami wielkiej metropolii, ale też nie widzą tego, co może być za horyzontem. Upijają się, kłócą ze sobą albo w milczeniu piją kawę, zawsze tak samo samotni. Dawno zapomnieli o marzeniach i celach. Dziewczyna, która się nagle zjawia, próbuje uczynić z baru schludny lokalik, okazuje się w tym świecie intruzem. A dlaczego film Dagura Kari wydaje mi się niekonwencjonalny? Bo autor na nic się nie sili. Niewiele wiemy o bohaterach filmu. Patrzymy na nich jak na ludzi mijanych na ulicy. Nie zastanawiamy się, co przydarzyło się w życiu Jacques’a, że stał się starym frustratem, dlaczego Lucas stracił dom ani o co pobiło się dwóch facetów siedzących przy barowej ladzie. Kari nie szuka motywacji, nie pyta, skąd w Jacques’u i Lucasie wzięły się drzazgi. Przypomina, że tacy ludzie są wśród nas. A jednocześnie pokazuje siłę życia. I jego nieobliczalność. Ciekawe, wciągające kino.

[i]—Barbara Hollender[/i][/ramka]

[ramka][srodtytul]Niepełny festiwal[/srodtytul]

Trzecia edycja festiwalu Off Camera została starannie przygotowana. 100 filmów, znakomici reżyserzy, m.in. Jane Campion, Todd Solondz, Dagur Kari, aktorzy z hinduskim gwiazdorem Amitabhem Bachchanem na czele. Polska premiera „Ondine”, na którą mieli przyjechać reżyser Neil Jordan oraz głośna para Alicja Bachleda-Curuś i Colin Farrell. Z powodu żałoby narodowej wszystkie plany legły w gruzach. Siedziba festiwalu – Piwnica pod Baranami, w czasie pogrzebu prezydenta Kaczyńskiego zamieniła się w centrum prasowe dla akredytowanych przy uroczystościach dziennikarzy. Off Camera zaczyna się z czterodniowym opóźnieniem, wielu twórców nie dojedzie, bo najbliższe dni spędzi już na festiwalu w Tribecce. – Nasi goście doskonale rozumieją sytuację – mówi dyrektor imprezy Szymon Miszczak. – Dostajemy ogromną liczbę kondolencji, słowa wsparcia i współczucia.

Od poniedziałku festiwal ma przebiegać zgodnie z planem. Na początku tygodnia do Krakowa przyjedzie Jane Campion. Część projekcji zaplanowanych na pierwsze dni odbędzie się w tym tygodniu.[/ramka]

Wydarzenia
RZECZo...: powiedzieli nam
Materiał Promocyjny
Garden Point – Twój klucz do wymarzonego ogrodu
Wydarzenia
Czy Unia Europejska jest gotowa na prezydenturę Trumpa?
Wydarzenia
Bezczeszczono zwłoki w lasach katyńskich
Materiał Promocyjny
GoWork.pl - praca to nie wszystko, co ma nam do zaoferowania!