– Dwa są urugwajskie cuda: futbol i literatura. Jak to możliwe, że kraj, który ma tylu mieszkańców co dzielnica Buenos Aires, wygrał dwa mistrzostwa olimpijskie i dwa mundiale? – pytał kiedyś Eduardo Galeano, jeden z tych, którzy piłkę i pisarstwo połączyli w Urugwaju więzami nie do rozerwania.
Galeano to jeden z najważniejszych twórców na południowej półkuli. Jego „Otwarte żyły Ameryki Łacińskiej” są biblią tamtejszych lewicowców i alterglobalistów, właśnie tę książkę dał Barackowi Obamie Hugo Chavez przy pierwszym spotkaniu. Ale równie znany jest „Futbol w słońcu i w cieniu” – historia piłki i mundiali pisana sercem. Ze słynnym wstępem: „Jestem żebrakiem dobrej gry. Chodzę po świecie z wyciągniętą ręką i proszę na stadionach: jakieś ładne zagranie, na miłość boską”.
Kiedyś, gdy Galeano nie był jeszcze prorokiem latynoamerykańskiej lewicy, piłkarz Oscar Washington Tabarez pożyczał jego pierwsze książki dziennikarzom, zachęcając: czytajcie, on kiedyś będzie wielki. Jak się okazało, obaj są wielcy. Tabarez, o którym mówią: dobry człowiek, a dopiero potem świetny trener, doprowadził Urugwaj w RPA do pierwszego od 40 lat półfinału mundialu. Kto widział z bliska i słyszał jego przemowę do piłkarzy przy ławce przed dogrywką ćwierćfinału, temu pewnie do dziś ciarki nie zeszły z pleców. To jeden z wielu wyjątkowych trenerów, których dała ostatnio futbolowi Ameryka Południowa.
Ludzi o wielu pasjach i nienagannych manierach, z charyzmą, takich jak Marcelo Bielsa prowadzący Chile, Gerardo Martino, trener Paragwaju, Manuel Pellegrini, chilijski inżynier, który próbował zbudować coś trwałego w Realu Madryt, ale mu przerwano już po roku. Albo inny Urugwajczyk Martin Lasarte: niespełniony architekt, kinoman zaczytany w książkach o psychologii, który właśnie wprowadził do Primera Division Real Sociedad.
[srodtytul]Błękitny szalik[/srodtytul]