"Rz": Komisja Majątkowa po dwudziestu latach działalności kończy pracę w atmosferze skandalu, a jej członkowie z piętnem podejrzanych o korupcję. Na panu ciążą zarzuty fałszerstwa dokumentów w związku z orzeczeniem oddania zakonowi sióstr Elżbietanek po zaniżonej cenie grunty na warszawskiej Białołęce. Czy więc może pan dziś stanąć przed lustrem i z czystym sumieniem popatrzeć sobie w oczy?
Krzysztof Wąsowski:
Tak, mimo wielu stresów związanych z moją pracą w Komisji Majątkowej, udało mi się zachować czyste sumienie. Przez dziesięć lat pracy w Komisji wierzyłem, że robię coś pożytecznego dla Kościoła. Mimo nagonki, wiary tej nie straciłem i gdybym jeszcze raz otrzymał propozycję pracy w komisji, zgodziłbym się bez wahania.
Jednak prokuratura nie ma wątpliwości, że dopuścił się pan przestępstwa.
Nie chciałbym komentować kwestii ciążących na mnie zarzutów. Mogę tylko powiedzieć, że jest to bardzo przykra sytuacja. Gdy prokurator czytał mi treść zarzutów niemal zrobiło mi się ciemno przed oczyma. Cała moja kariera - praktyka adwokacka i praca wykładowcy akademickiego - zawisła na włosku. Chciałem wykonać zadanie jakie postawił przede mną Kościół, a tym czasem znalazłem się w centrum podejrzeń.