Do demonstracji doszło po zakończeniu piątkowych modłów w meczetach, gdy tłumy wiernych wyległy na ulicę. Do wystąpień doszło w Damaszku, Darze, Homs, Hamie i innych miastach. Tylko na przedmieściach stolicy w demonstracji udział wzięło 40 tysięcy osób. – Żądamy ustąpienia prezydenta Baszira Asada! – skandowali zgromadzeni. Palono kukły i wizerunki dyktatora.
Opozycjonistom drogę zagrodziły uzbrojone po zęby oddziały wojska i policji. Do rozpędzenia tłumów użyto gazów łzawiących i armatek wodnych. W kilku miejscach żołnierze otworzyli ogień. Liczba ofiar rosła z godziny na godzinę. Początkowo mówiono o 20 zabitych, potem 40. Gdy zamykaliśmy to wydanie „Rz", liczba ofiar przekroczyła już 70. Wśród nich był 11-letni chłopiec. Dziesiątki rannych wypełniły szpitale. Był to najkrwawszy dzień od połowy marca, gdy wybuchły demonstracje przeciwko reżimowi prezydenta Baszira Asada.
„Siły bezpieczeństwa Syrii dopuściły się masakry w kilku miastach i regionach kraju, zabijając dotychczas 72 osoby i raniąc setki" – napisał w wieczornym oświadczeniu Syryjski Komitet Praw Człowieka z siedzibą w Londynie. Prowizoryczne listy ofiar tworzyli sami lokalni działacze praw człowieka. – Około 30 osób zginęło niedaleko Damaszku, 15 w Homs. Tyle samo w Ezreh – informowali agencję AFP.
Władze nie potwierdzają tych danych. W oficjalnym komunikacie reżimowej agencji Sana można tylko przeczytać, że doszło do „niepokojów". Policja musiała użyć przemocy, „aby zapobiec starciom demonstrantów z innymi obywatelami i zniszczeniu własności publicznej".
– Służby bezpieczeństwa strzelają do tłumów. Jest tu około 10 tysięcy osób. Jest bardzo niebezpiecznie! – relacjonował w rozmowie z BBC mieszkaniec miasta Homs. Inny świadek będący w piątek na przedmieściach Damaszku mówił, że pomagał przenosić rannych opozycjonistów. Wszyscy mieli przestrzelone nogi. Do tłumu mieli strzelać ukryci na dachach snajperzy.