Korespondencja z Tunisu i Kairu
33-letni Baire Misgna Zemuy był żołnierzem Frontu Wyzwolenia Erytrei. Wojnę domową wygrali jego przeciwnicy z Ludowego Frontu Wyzwolenia Erytrei (EPLF), więc musiał uciekać z kraju. – Najpierw uciekliśmy do Sudanu, a stamtąd do Libii. Zarabiałem na życie jako kierowca i jakoś wiązaliśmy koniec z końcem – mówi łamaną angielszczyzną. Ma na sobie najlepsze ubranie. Szary garnitur, skajową czapkę i sportowe buty. Na ramieniu trzyma śpiącego półtorarocznego synka. Są z nim też żona, dwie córki i jeszcze dwóch synów.
W Libii mieszkali cztery lata. Kiedy wybuchła rebelia przeciwko Muammarowi Kaddafiemu, cała rodzina uciekła do Tunezji. Dziewięcioletni Sami zostawił w Trypolisie najbliższego przyjaciela, ale poza tym nie żałuje, że wyjechał. – Bili mnie w szkole i na podwórku – opowiada. Chmurzy się tylko na moment, po chwili na jego twarz znowu wraca uśmiech. – Będziemy mieć zabawki? – pyta.
Do Polski przyleciały jeszcze jedna rodzina z Erytrei i jedna z Nigerii. Wszyscy przebywali w obozie dla uchodźców Choucha, który w maju odwiedził marszałek Senatu Bogdan Borusewicz. To on zaproponował, aby Polska przyjęła chociaż symboliczną grupkę uchodźców ze 170 tys., którzy przybyli do Tunezji z Libii. Obozowy kapelan wytypował rodziny, które jego zdaniem najbardziej się nadawały. Musiały być pobożne. Ale też spełniać rygorystyczne wymagania polskiej biurokracji. Początkowo grupa kandydatów liczyła 25 osób. Weryfikacji nie przeszły jednak rodziny z Konga i Etiopii. Z szefem polskiego MSZ do Warszawy przyleciała wczoraj szesnastka.
– Polska walczy o prawa chrześcijan na całym świecie. To jest nasz symboliczny gest solidarności z prześladowanymi – mówił Radosław Sikorski, witając się z nimi w cieniu katolickiej katedry w Tunisie. Na suficie budowli namalowana jest scena ukazująca wykupywanie przez misjonarzy chrześcijańskich niewolników z rąk muzułmanów. – Dziękujemy. Niech Bóg was błogosławi – mówili uchodźcy.