Rozmówca z otoczenia Tuska: – Pod koniec kadencji Ewa Kopacz była zaangażowana w inny projekt pod nazwą „jak zostać marszałkiem Sejmu". Materia związana z refundacją była delikatna, a wynik wyborów nie taki pewny. Zwyciężyła myśl, że nie ma się co spieszyć, bo do resortu może przyjść Piecha z PiS albo Balicki z SLD i to dla nich zostanie pasztet.
Kampania, wybory i ciągnące się tygodniami budowanie gabinetu przez Tuska to czas, w którym resorty działały na pół gwizdka. W ministerstwach panowała atmosfera oczekiwania na szefów, dyspozycje, wytyczne. Gdy ich nie było, urzędnicy taktycznie woleli siedzieć cicho i przeczekać. W końcu – gdy rząd już powstał – okazało się, że zostało dramatycznie mało czasu, raptem kilka tygodni do wejścia w życie ustawy. Atmosferę, która zapanowała, dobrze oddaje np. korespondencja z końca listopada między Naczelną Izbą Lekarską a resortem zdrowia. Lekarze skarżą się ministrowi na jego zastępcę Jakuba Szulca. Piszą, że 22 listopada dostali od niego do zaopiniowania rozporządzenie do ustawy refundacyjnej. Termin, do którego mają zgłosić uwagi? 21 listopada... Słowem – bałagan i działanie na ostatnią chwilę.
Wyścig zbrojeń
Zajęty wyborami rząd nie docenił siły medycznej korporacji. Względny spokój trwał do października, ale lekarze nie chcieli godzić się na ustawę. Zbierano podpisy, środowisko kipiało. Pod tym naciskiem Naczelna Rada Lekarska i związkowcy musieli się zradykalizować – tak, że jesienią już niemal wszyscy byli oburzeni.
NRL „przyłączyła się do licznych głosów protestu". Wpływowe Porozumienie Zielonogórskie odpowiedziało akcją „My leczymy – Wy refundujecie". Nikt więc już nie mówił, że coś jest dyskusyjne, nikt nie oceniał pozytywnie reformy. Nagle wszyscy chcieli wykreślenia „ósmego ustępu".
Pod koniec listopada szef OZZL Krzysztof Bukiel pisał: „Powinniśmy zagrozić, że niezmienienie prawa spowoduje chaos i niepokój społeczny". Dodał, że związek wezwie lekarzy, by wypisywali recepty ze 100-procentową odpłatnością. Inni proponowali, by na receptach przybijać pieczątkę „Refundacja do decyzji NFZ".
NRL próbowała mitygować: trzeba domagać się zmian w ustawie, ale trzeba też dać czas ich na przygotowanie. Ale związkowcy nazwali to błędem.
– Skoro premierowi udało się przeforsować szybką ścieżkę legislacyjną w sprawie dopalaczy, to korekta nieudanej ustawy i błędnego rozporządzenia nie powinna stanowić problemu – powiedział 28 grudnia Krzysztof Radkiewicz, wiceprezes Porozumienia Zielonogórskiego, choć ustawa wchodziła w życie trzy dni później.
Wszystko zaczęło przypominać wyścig zbrojeń, który toczą między sobą organizacje lekarskie. W tym wyścigu prezes NRL został w tyle. Na początku stycznia napisał więc list do premiera Tuska oraz do głównych organizacji lekarskich 46 państw europejskich i Światowego Stowarzyszenia Lekarskiego – prosi w nim o poparcie.
Bartosz Arłukowicz wszedł do resortu, gdy wojna z lekarzami była nie do uniknięcia, a właściwie już trwała. Dlaczego się na to zdecydował? Dlaczego firmuje nazwiskiem nieprzygotowane projekty? Popularny polityk nie wyłapał, gdzie są pułapki, niedoróbki projektu Ewy Kopacz? Niewykluczone.
14 grudnia, gdy wokół ustawy refundacyjnej robiło się gorąco w środowisku medyków, Bolesław Piecha zadał Arłukowiczowi krótkie pytanie na posiedzeniu Komisji Zdrowia: – Czy pacjent polski, przychodząc
2 stycznia do apteki z receptą, może być spokojny, że ta recepta zostanie zrefundowana, jeżeli lek jest refundowany?
Arłukowicz dał jasną odpowiedź: – Tak.
Stało się inaczej, a Arłukowicz popełnił poważny w polityce grzech naiwności.
Wszyscy zatroskani
W środowisku ludzi związanych z ochroną zdrowia jest konsensus – trzeba „uszczelnić system refundacji", bo zbyt dużo pieniędzy jest wydawanych bez głowy. Tyle że sprawę próbowano załatwić nieprofesjonalnie.
Najpierw rząd Donalda Tuska kolanem przepychał ustawę, zwlekał z rozporządzeniami, wreszcie nie przeprowadził kampanii informującej o zmianach. Bartosz Arłukowicz pogubił się w sytuacji, którą dostał w spadku od Ewy Kopacz. Była pani minister, nagrodzona za reformy ochrony zdrowia fotelem marszałka Sejmu, wyniośle milczy, nie komentuje zamieszania.
Ale samorząd lekarski i związki reprezentujące medyków też nie mają się czym chwalić. Nie alarmowały opinii publicznej, gdy pracowano nad ustawą i był czas, żeby się dogadywać. Posłowie opozycji, dziś brylujący w mediach, nie wyłapali zagrożeń, które przyniosło nowe prawo. A dziś wszyscy są zatroskani losem pacjentów, którzy biegają za lekami od apteki do apteki.