Ponad 70 procent nadużyć seksualnych wobec dzieci i młodzieży ma charakter homoseksualny. W jakim stopniu sprawa pedofilii ma związek z homoseksualnością w środowisku księży?
Trzeba powiedzieć, że nie ma bezpośredniego związku przyczynowego między homoseksualnością a molestowaniem nieletnich. To znaczy, że nie każdy homoseksualista stwarza niebezpieczeństwo stania się molestującym. Z drugiej strony, na podstawie danych, jakimi dysponujemy, trzeba stwierdzić, że istnieje większe ryzyko. Mówił o tym prałat Scicluna w jednym z wywiadów w 2010 roku, przedstawiając trzy tysiące udokumentowanych przypadków pedofilii w Kościele (dziś mówi się o czterech tysiącach udokumentowanych przypadków). Z tych trzech tysięcy w trzystu przypadkach mamy do czynienia z prawdziwą pedofilią, to znaczy z molestowaniem dzieci przed wiekiem dojrzewania. Z pozostałych dwóch tysięcy siedmiuset przypadków w 70 procentach było to molestowanie chłopców w wieku dojrzewania. Jest to rozbieżne z tym, co ma miejsce w środowiskach świeckich. W środowiskach świeckich bowiem znacznie wyższa jest liczba molestowanych dziewcząt niż chłopców. Skąd to zróżnicowanie? Z pewnością wskazuje to na większy procent osób o skłonnościach lub orientacji homoseksualnej w tych środowiskach kościelnych, w których miały miejsce liczne przypadki pedofilii o zabarwieniu homoseksualnym, niż ogólnie w społeczeństwie. Stawia to pytania dotyczące selekcji kandydatów do kapłaństwa oraz ich formacji emocjonalnej i moralnej. Poważnym problemem są środowiska kościelne mówię to z punktu widzenia całego Kościoła, w których tworzy się pewien klimat homofilii. Przyciągają one młodych mężczyzn bez jasnej tożsamości psychoseksualnej, ale nieświadomych jeszcze swojego problemu. Rozwijają się w nich w pewnym określonym kierunku.
Mówił ojciec o krajach zachodnich. A jak sytuacja wygląda w Europie Wschodniej?
Doświadczenie pokazuje, że przypadki molestowania nieletnich występują wszędzie. Inną sprawą jest zainteresowanie publiczne problemem. Osobiście z sytuacji ostatnich dziesięciu lat w Niemczech wyciągnąłem pewne wnioski. W roku 2002 biskupi amerykańscy zostali wezwani przez kard. Josepha Ratzingera do złożenia sprawozdania po skandalach, do jakich doszło w Stanach Zjednoczonych. Zachowałem sobie artykuły z prasy niemieckiej z roku 2002 dotyczące tej kwestii. Dosłownie te same teksty można by było opublikować w roku 2010, pisząc o sytuacji w Niemczech. Przez osiem lat nic się nie zmieniło. Episkopat niemiecki nie był przygotowany na to, co się wydarzyło. Biskupi opracowali wprawdzie wskazania, ale nie interesowało ich, do ilu przypadków molestowania doszło w ich diecezji, jak były traktowane ofiary i co teraz robią, gdzie są księża, którzy dopuścili się nadużyć. Chodziło o sprawy z przeszłości i teraźniejsze. I nie zrobiono nic, by zapobiec podobnym wypadkom w przyszłości. Nie było więc prewencji. Trochę dziwiłem się tym ośmiu latom, ponieważ od czasu do czasu w Niemczech wychodziła na jaw jakaś sprawa dotycząca molestowania seksualnego nieletnich przez księży. Przez jakiś czas interesowała się tym opinia publiczna, a potem wszystko się kończyło. Po pół roku, po roku pojawiał się następny przypadek itd. Dziwne wydawało mi się, że media nie zajmują się tym problemem w sposób bardziej systematyczny. Tak było, dopóki nie wybuchł skandal. Nie wiemy, dlaczego wybuchł akurat wtedy.
Dlaczego o tych sytuacjach nie mówiły same ofiary?
W 2002 roku, w następstwie wydarzeń w Stanach Zjednoczonych, biskupi holenderscy zorganizowali wielką kampanię, zapraszając ofiary do zgłaszania faktów molestowania i do rozmawiania z biskupami albo osobami wyznaczonymi przez nich. Tylko nieliczni skorzystali z tej okazji. Po ośmiu latach w Niemczech niespodziewanie wybuchł skandal. Również w Holandii były setki wypadków, które miały miejsce nie tylko w ciągu tych ośmiu lat, ale wcześniej. Ofiary chcą się czuć bezpieczne w obrębie dużej grupy, bo nie chcą być zidentyfikowane. Tylko wtedy się otwierają.