Myślisz „Charków" i ruszają traktory, kombajny i czołgi, wracają najgorsze wojenne wspomnienia, Włodzimierz Iljicz patrzy na plac w centrum miasta z pomnika, na którym go przedstawiono z tak wyciągniętą ręką, jakby pokazywał: „To wszystko moje".
Ale gdy tu przyjeżdżasz, odkrywasz zielone miasto pełne studentów. Ukrainę mówiącą po angielsku i pewną siebie, swobodną, zupełnie inną niż ta z bogatego, ale spiętego Doniecka, choć to niecałe 300 kilometrów stąd.
Plac kiedyś był imienia Dzierżyńskiego, teraz jest Wolności, na pobliskiej Slonskiej świecą wystawy drogich sklepów, Charków już nie chce się chwalić czołgami, tylko uniwersytetami, a Lenin ciągle u siebie. Dziś jako wódz wielkiej zabawy, bo pod bokiem wyrosła mu strefa kibica. Pełno Holendrów, Niemców, jak zwykle są Rosjanie, bo granica bardzo blisko i samochody z jedną flagą ukraińską a drugą rosyjską to częsty widok.
W lśniącym metrze milicjant Igor opowiada po polsku, jak się uczył w naszych szkołach policyjnych, jak za pracą i nauką przejechał Polskę od Warszawy przez Frombork po Trójmiasto. – Ale weszliście do Unii i coraz trudniej było do was przyjeżdżać. Kilka lat już nie mówiłem po polsku. Tu mi dobrze, miasto się rozwija, jest co robić. Jak pan chce zamówić taksówkę, to lepiej pójdę z panem. Jak usłyszą, że Polak, to pan pojedzie za wyższą stawkę.
Ze strefy kibica w cieniu Lenina można w kilkanaście minut dojechać metrem do stadionu Metalista, choć on akurat najlepszą reklamą miasta nie jest. Stoi w sercu starego blokowiska, prawie niewidoczny z daleka. Na każdym z otaczających go bloków – wielkie na całą ścianę plakaty z piłkarzami Metalista.