Holandia wiarę w tę drużynę już straciła, jeśli na coś liczy, to raczej na jakieś zakrzywienie piłkarskiej czasoprzestrzeni. Bo w normalnych okolicznościach Holendrzy podnieść się już nie mają prawa.
Muszą pokonać różnicą dwóch goli rywala, z którym wygrywać nie umieją. Udało się im to z Portugalczykami tylko raz, 21 lat temu, a i wtedy było skromne 1:0. Z reguły z portugalską drużyną przegrywali, czasami zupełnie tracąc głowę, jak wtedy gdy w mundialu 2006 dali się rozjuszyć prowokacjami i skończyło się krwawym sportem i kilkunastoma kartkami. Drugi warunek awansu – zwycięstwo Niemców nad Duńczykami – jest już dużo bardziej prawdopodobny, nawet jeśli liderowi grupy B do awansu wystarczy remis.
Koniec opowieści
Dwa lata temu Holendrzy byli wicemistrzami świata. W niedzielę mogą odpaść w rundzie grupowej wielkiego turnieju pierwszy raz od 1980 roku. Od środowej porażki z Niemcami trwa lament: co się z tą drużyną stało, czemu taka skłócona, rozlazła, jak to możliwe, że się tak bardzo zmieniła.
Clarence Seedorf, komentujący mecze Euro dla BBC, nazwał grę Holendrów na Ukrainie końcem pewnej opowieści. Ale czy Holandia z tych mistrzostw rzeczywiście aż tak się różni od tej z mundialu? Bo wydaje się, że najważniejsza różnica polega na tym, że tamta Holandia miała szczęście, a ta ma pecha. Tamta trafiła do łatwej grupy, a ta do trudnej. Tamta w meczu z Duńczykami dostała w prezencie samobójczego gola rywali, a ta nie.
Bez oporów
Wtedy bohaterem pierwszych meczów był Maarten Stekelenburg, teraz nie wybronił nawet strzału Duńczyka Michaela Krohna-Daehliego z bardzo ostrego kąta. Ale reszta wygląda znajomo.