To jest jedna z funkcji Dziedzińca: poznać się nawzajem, by obalić mur podziału, o którym mówił św. Paweł, a który to mur był obecny w świątyni jerozolimskiej. Naszym pragnieniem jest przekroczyć "horyzont żywopłotów", by ująć to obrazowo. Jednak problem jest o wiele bardziej rozległy, niż brak zaufania jedni do drugich. Współczesne społeczeństwo, jest społeczeństwem, w którym dominuje izolacja i samotność. Fundamentalna dla chrześcijaństwa, (choć nie tylko dla niego), kategoria "osoby" została zastąpiona przez kategorię "jednostki". Nie zauważono przy tym, iż "jednostka, jako taka" nie istnieje. Istnieje osoba. "Jednostka", a co za tym idzie indywidualizm, to choroba. Egzaltacja jednostki wygenerowała masy samotnych ludzi. Pomyślmy o dzisiejszych miastach z pancernymi drzwiami, które zastąpiły dziedzińce, naturalne miejsca spotkań. Dziś na placach ludzie się ocierają o siebie, ale już nie spotykają, tzn. ich drogi się nie krzyżują. Oto dlaczego indywidualizm jest chorobą. Piękne pragnienie zagwarantowania np. niezależności osobie ludzkiej, które leżało u podstaw indywidualizmu, wygenerowało niestety izolację. Sam fakt, iż pozwala się człowiekowi robić, co chce, w gruncie rzeczy oznacza, że pozostawiono go samemu sobie. Człowiek stał się po prostu samotnym, a to ostatecznie prowadzi do utraty relacji do innych
Kardynał Kazimierz Nycz przyznaje, że polski Kościół przez całe lata występował w stosunku niejako z pozycji siły wysyłając sygnał do niewierzących: jak chcecie rozmawiać, to się nawróćcie. Dziś Kościół mówi: „chodźcie, porozmawiajmy". Te spotkania naprawdę nie mają żadnego podtekstu ewangelizacyjnego?
Trzeba przeciwstawić się w sposób kategoryczny takiej koncepcji, w której wierzący i niewierzący spotykają się jak na kongresie geometrii, matematyki czy abstrakcyjnej filozofii. W rzeczywistości, spotykają się z ich doświadczeniem, które nie tylko jest nośnikiem informacji, lecz ma również charakter performatywny. Gdy się spotykamy, jako osoby, przynosimy ze sobą rzeczywistości, do których przynależymy. Byłoby absurdem, gdyby chrześcijanin nie przedstawiał rzeczywistości, którą żyje, jako pozytywnej propozycji dla swego rozmówcy, musi to czynić. Z drugiej strony, niewierzący, jeśli ma silną moralność z jego światopoglądem, musi powiedzieć, popatrzcie także moja wizja ma głęboki ładunek humanizmu. Dlatego właśnie, niewierzący nie chcą być nazywani ateistami, lecz humanistami, oznacza to, iż chcą być nośnikiem przesłania. W Sztokholmie powiedziałem, że ja też jestem humanistą w tym sensie (przesłania). W spotkaniu, zatem, nie przedstawiamy jedynie suchych twierdzeń. Nie można tego robić, gdy chodzi o prawdy egzystencjalne. Przedstawiamy je przepowiadając z ładunkiem performatywnym. To jest właściwe zarówno dla wierzących jak i niewierzących.
Dziś mamy w Polsce taką sytuację, że usiłuje się wyrzucić religię z debaty publicznej i zepchnąć ją do „sfery prywatnej". Da się tu znaleźć jakieś porozumienie? Da się wyznaczyć granicę między sacrum a profanum?
Tu dotykamy jednej z wielkich reguł chrześcijaństwa, która należy do zasad konceptualnie prostych, a niezwykle trudnych do zrealizowania: Oddajcie Cezarowi to, co należy do Cezara, a Bogu to, co należy do Boga. Mamy tu dwa oddzielne horyzonty z ich prawami i regułami, a jednak podmiotem jest osoba, w której te dwa horyzonty się zbiegają. Ta zbieżność dróg jest bardzo delikatna i jest ważne jest by to zrozumieć. Religia nie może nieustannie ingerować w politykę, jednak nie może się zamknąć jedynie w kulcie. Jeśli muszę wystąpić wobec ewidentnej niesprawiedliwości, czynię to w oparciu o zasadę moralną, która ma konsekwencje polityczne czy nawet ekonomiczne. Dlatego właśnie chodzi tu o sposób działania, który państwo i religia muszą za każdym razem z cierpliwością weryfikować. Czasem będzie dochodziło do nakładania się tych horyzontów. To jednak nie może nas szokować, bo jest częścią złożoności podmiotu, jakim jest osoba ludzka.