„Nudy na pudy" – podsumowuje mecz na pierwszej stronie „Gazzetta dello Sport". Licząc okazje bramkowe, wygrała Argentyna 3:1, choć to Holandia bardziej starała się panować nad wydarzeniami na boisku. W karnych Argentyńczycy też wygrali (4:2).
Bohaterem meczu był Sergio Romero, który wybronił dwa marnie strzelane karne. To on – rezerwowy bramkarz AS Monaco – a nie Leo Messi, dał Argentynie awans do finału.
Wszyscy poza członkami elitarnego klubu miłośników perwersyjnego futbolu, którego prezesem jest Jose Mourinho, mogli sobie śmiało ten spektakl odpuścić. Naturalnie po dwóch po wojskowemu zorganizowanych zespołach trenowanych przez fanatyków musztry nikt nie mógł się spodziewać frenetycznego futbolu, ale czegoś po Messim i Arjenie Robbenie w półfinale mistrzostw świata można było jednak oczekiwać. Niestety, stopa boskiego Leo stanęła po raz pierwszy w holenderskim polu karnym chyba dopiero w dogrywce. Wraz z Robbenem, jeśli biegali, to po peryferiach boiska z co najmniej jednym rywalem na plecach, a dwoma przed sobą.
To był jeden z tych meczów, w których strach przed błędem nie pozwala myśleć o ryzykownym ataku. Królowały kunktatorskie podania do tyłu i desperackie wrzutki na pole karne.
W Sao Paulo toczył się kuriozalny pojedynek o to, kto rozegra piłkę wolniej. Zwycięzców nie było. Przegrał futbol. Na boisku panował sterylny porządek – jak w domu lalki.