Akcja rozgrywa się na przełomie XIX i XX wieku – gdy Amerykę ogarnęła gorączka nafty. Jednym z ludzi, którzy na pustkowiach Kalifornii zawzięcie poszukują złóż ropy, jest Daniel Plainview (Day-Lewis).
To typ bezwzględny, zimny i enigmatyczny. Jeździ od osady do osady, szukając roponośnych gruntów. W każdej z nich roztacza przed mieszkańcami wspaniałą wizję rozwoju. Przedstawia się jako człowiek rodzinny (ukrywa, że jego syn jest adoptowany), szanujący tradycyjne wartości. A potem zapowiada, że dzięki wydobyciu ropy miasteczka rozwiną się w metropolie.
To pozór. Plainview chce tylko dobrać się do ropy. Gardzi ludźmi, bo – jak zaznacza – widzi w nich to, co najgorsze. Planuje się wzbogacić, ale pieniądze i władzę traktuje jako środek do celu – pragnie mieć ich tyle, by wreszcie uciec od ludzi, całkowicie się od nich odgrodzić.
Realizuje swoje marzenie z przerażającą wręcz konsekwencją. Na jego drodze staje Eli, kaznodzieja Kościoła Trzeciego Objawienia (Dano), który też jest bezwzględnym hochsztaplerem. W końcu dochodzi do konfrontacji dwóch potworów w ludzkiej skórze...
Wizja przedstawiona przez Andersona uderza w mit Ameryki, która zrodziła się dzięki ideałom wolności, zdrowej konkurencji. Hollywoodzkie kino podważało to wyobrażenie wielokrotnie. Jednak Anderson wprowadza nowy ton. Nie tyle polemizuje z amerykańskim snem o sukcesie, ile go unicestwia.