[b]Do sukcesu w piłce ręcznej potrzeba dużo szczęścia?[/b]
[b]Bogdan Wenta:[/b] Mieliśmy je w ubiegłym roku. Rzut Artura Siódmiaka w ostatnich sekundach meczu z Norwegią, który dał nam awans do półfinału mistrzostw świata, przeszedł do historii. Moje słowa o 15 sekundach też, ale już mnie skrytykowano parę razy, że niby mi odbiło i uważam się za najmądrzejszego, więc nie chcę tego wspominać. Po tamtym meczu pierwszy powiedziałem trenerowi Norwegów, że wiem, jak musi się czuć. Przecież gdyby nam się nie udało, ludzie śmialiby się ze mnie, że bzdury opowiadam. Następnego dnia w Zagrzebiu na treningu dużo było żartów. Chłopcy kazali Siódmiakowi rzucić tak jeszcze raz. Rzucił i nie trafił, wszyscy umierali ze śmiechu. Rzucił drugi raz, nie trafił i była cisza. Za trzecim razem piłka się wturlała tak powoli, że przeciwnik na pewno zdążyłby ją złapać. Chwil radości nikt nam nie zabierze, ale wtedy zdaliśmy sobie sprawę, co tak naprawdę wydarzyło się dzień wcześniej.
[b]To, co się wydarzyło, można określić jednym zdaniem: piłka ręczna trafiła pod strzechy...[/b]
Pojawił się syndrom Wembley. Jesteśmy krajem, który żyje przeszłością. Na okrągło puszcza się skoki Małysza, bramkę Laty z Brazylią, uliczkę Bońka w Barcelonie, siatkarzy Wagnera czy teraz te zwycięskie mistrzostwa Europy. A mnie się marzy, żeby każda następna impreza wymazywała poprzednie. Jesteśmy świadomi swojej klasy, jak w tej piosence – „I believe, I can fly” (Wierzę, że mogę latać), ale nie zapominam, że ciągle stoję na ziemi. Sport jest bardzo realny, czasami jesteś w jakimś tunelu, grasz i nie widzisz nic więcej, a droga z piekła do nieba jest krótka. Dwa przykłady: rok temu podnieśliśmy się z kolan, ale gdybyśmy przegrali z Norwegią, bylibyśmy sklasyfikowani na dziewiątym miejscu. W 2008 roku na mistrzostwach Europy pokonanie Danii dałoby nam półfinał. Porażka zostawiła nas na siódmym, dobrym miejscu.
[b]Trudno uwierzyć, że teraz ucieszy się pan z szóstego miejsca...[/b]