Orishas – działający od 15 lat artyści o kubańskim rodowodzie – postanowili wykorzystać cały potencjał tkwiący w tym dosyć eklektycznym gatunku, jakim jest hip-hop. Zamiast naśladować konkurencję z pobliskich Stanów Zjednoczonych, stworzyli coś oryginalnego, a zarazem osadzonego w ojczystej tradycji.
W popularnej na Kubie religii Yoruba słowo „orishas“ oznacza bóstwa, emanacje boga Olodumare. Fakt, że czterech młodych chłopaków postanowiło nazwać tak swój zespół i – co za tym idzie – określić samych siebie „bogami“, nie powinien dziwić zwłaszcza w świetle hiphopowego etosu samochwały. Tu pewność siebie i wyszczekanie są atutami, a Orishas, zanim połączyli swe siły właśnie pod tą nazwą, w swoim światku muzycznym mieli już bardzo wysoką pozycję. Wcześniej znani byli jako Amenaza i choć byli emigrantami żyjącymi Paryżu, szybko zyskali status kubańskiej legendy.
Artyści do dziś piszą teksty przede wszystkim po hiszpańsku, przekaz kierują też głównie do odbiorców latynoamerykańskich. Ich muzyka, czyli podstawowy wyróżnik i atut, opiera się przede wszystkim na kubańskich brzmieniach i melodiach. Gdzie tu więc hip-hop?
– Hip-hop to także sample z innych utworów i skrecze na gramofonach. I my z nich korzystamy! – mówi lider grupy, wąsaty Roldan Gonzales.
Eksperymenty z etno – rapem traktowane były zazwyczaj pobłażliwie przez środowisko folkowe, zaś odbiorcy hiphopowi zwyczajnie je wyśmiewali. Nie Orishas. Dzięki debiutanckiemu „A Lo Cubano“, wydanemu w 2000 roku, na całym świecie zdobyli szacunek „ulicy“, zaś wydany dwa lata później krążek „Emigrante“ zyskał poklask krytyki. Wymiernym sukcesem była nagroda Grammy Latino w kategorii Rap/Hip-hop. Kolejne płyty szybko zyskiwały status złotej czy platynowej. Artyści zaś konsekwentnie rozwijali swój styl i dziś przyjeżdżają do Warszawy promować najnowszy, wydany w ubiegłym roku krążek „Cosita Buena“ (Namiot Festiwalowy, godz. 19, bilety 10 zł).