To miejsce o świetnej akustyce i dysponuje dziesięcioma tysiącami miejsc. Nigdy nie zapomnę też występów na Broadwayu. W jednym z teatrów mieliśmy zakontraktowane dwa tygodnie. Sala mieściła tysiąc dwieście widzów, atmosfera była kameralna, niemal rodzinna, niektóre twarze widziałam po kilka razy. Właśnie tam nagraliśmy płytę live. Fantastycznie było przez dwa tygodnie chodzić do pracy na Broadway. Czułam się jak rodowita nowojorka.
[b]Jakie było najdziwniejsze miejsce, w którym pani koncertowała? [/b]
Najbardziej egzotyczna i pełna kontrastów była Manila na Filipinach. Nie wiedziałam, czego się spodziewać: rynek fonograficzny nie wykazywał żadnej sprzedaży płyt. Chwilami czułam się jak w horrorze, chwilami jak w bajce. Przejeżdżaliśmy ulicami między ludźmi mieszkającymi w kartonach, tymczasem mnie podejmowano w ekskluzywnym apartamencie, gdzie wszystkie przedmioty miały wygrawerowane albo wypisane złoconymi literami moje imię. Wystąpiłam w nieklimatyzowanej hali. Było koszmarnie duszno. Ale okazało się, że Filipińczycy, pomimo biedy, mają uśmiechy od ucha do ucha, i są niezwykle muzykalni. Śpiewali wszystkie piosenki od początku do końca. Tak głośno, że chwilami mogłam zamilknąć. Po koncertach album „Time And Tide” sprzedawał się niezwykle dobrze i dostał Złotą Płytę, co było wielką niespodzianką. Po występach w Polsce jadę do Manili ponownie. Zobaczymy, co się tam zmieniło.
[b]A gdzie publiczność reaguje w najbardziej zadziwiający sposób? [/b]
Mój zespół był zawsze zaskoczony rodzajem przyjęcia w niektórych salach w Japonii, gdzie publiczność przychodzi ubrana elegancko, a jej brawa są stonowane, bo inaczej nie wypada. Zachowanie młodych japońskich fanów też bywa zaskakujące. Dziewczyny na widok gwiazdy wybuchają płaczem. Bierze się to z wielkich emocji, których nie mogą okazać, bo trzeba zachować fizyczny dystans.
[b]W koncertowym slangu mówi się, że publiczność jest letnia. A najgorzej jak na widowni panuje zima. Zdarzyło się pani kiedyś takie chłodne przyjęcie? [/b]