Tyle mówiono przed meczem o Ghańczykach z Berlina, a bohaterem okazał się Turek z Gelsenkirchen.
Przyrodni bracia Boatengowie zagrali przeciw sobie, Kevin Prince dla Ghany, Jerome w obronie Niemiec – i tyle. Przywitali się bez czułości, pożegnali z daleka, unikali wchodzenia sobie w drogę na boisku, nie ma czego wspominać.
Niemiecka ucieczka znad krawędzi, przed pierwszym od 1938 roku odpadnięciem w rundzie grupowej, będzie się kojarzyła z Mesutem Oezilem. Synem niemieckich Turków – albo tureckich Niemców – z Zagłębia Ruhry. Dzieckiem rodziny mieszkającej tam od trzech pokoleń, mówiącym po niemiecku z nienagannym akcentem, ale długo niepotrafiącym znaleźć miejsca dla siebie.
Gdy wybrał Niemcy, Turcy nie chcieli mu wybaczyć, że zdradził, a nowa ojczyzna, że zamiast śpiewać hymn recytuje Koran. Żaden ze swoich-obcych w niemieckiej koszulce nie wywoływał ostatnio takich kontrowersji, ale na szczęście teraz to futbol ma głos. I strzały takie jak ten, który dał Niemcom awans. Z półwoleja, zza linii pola karnego, niepozostawiający bramkarzowi Richardowi Kingsonowi żadnych szans. Odkupujący wszystkie winy Oezila z tego meczu, a zebrało się ich trochę: zmarnowana sytuacja sam na sam w pierwszej połowie, brak pomysłów na kierowanie drużyną.
Obie strony zostaną po tym spotkaniu z mieszanymi uczuciami. Niemcy ostatecznie nie dali się pokonać swoim strachom, ale po drodze drżeli wiele razy. Ghana nie do końca przekonała, że zasłużyła na awans z grupy D bardziej niż Australia, choć być może właśnie wczoraj zagrała swój najładniejszy mecz. Kończy rundę grupową ze zwycięstwem, remisem i porażką, zdobyła bramki tylko z rzutów karnych, i bilans goli ma na zero. Miejsce w 1/8 finału – zagra z USA – zawdzięcza Niemcom. Temu, że strzelili mało bramek jej, a dużo Australii.