„Niech żyje Fuentealbilla!” – krzyczeli Hiszpanie, gdy strzelał bramkę w dogrywce finału z Holandią. Trzeba tę wioskę koło Albacete zobaczyć, żeby zrozumieć, dlaczego Andres Iniesta pozostał sobą po tylu sukcesach. Dlaczego jest obok Pedro jedynym piłkarzem Barcelony, który nigdy się z nikim nie pokłócił, dlaczego kibice tego klubu przynieśli kiedyś na stadion wielki transparent z jego portretem w szacie świętego Andrzeja i z prośbą o beatyfikację.
Kilkanaście lat temu zostawił Fuentealbilla, żeby się przenieść do akademii Barcelony, a potem płakał, gdy rodzina przyjeżdżała do niego w odwiedziny. Wraca do Kastylii-La Manchy w każde wakacje do domu rodziców. Dużo większego niż w czasach, gdy syn nie był jeszcze milionerem, ale urządzonego bez ostentacji. Bar, kiedyś główne źródło utrzymania rodziny, nadal się zapełnia w wieczory, gdy gra liga albo reprezentacja, w nim hiszpańskie telewizje rozstawiły kamery w dniu finału. I na ulicy Andresa Iniesty, gdzie kibice krzyczeli w niedzielę: „Nie jedną ulicę, ale wszystkie nazwać jego imieniem!”. Jakiś czas temu Andres kupił ziemię w okolicy, założył winnice, opowiada o nich z błyskiem w oku. Mówi, że chciał być blisko ziemi, tak się wychowywał i tak mu jest najlepiej.
Koledzy z drużyny wołają na niego Białas (Blanquito) albo Actimel, bo przez problemy z pigmentem jest jedynym nieopalonym mieszkańcem Katalonii. Przyjaciele mówią, że ma wyjątkowe poczucie humoru i pierwszy swoją bladość obśmiewa. Na punkcie łysienia jest już trochę bardziej czuły.
Lubi rozmawiać, ale nie mówić o sobie. Równie zamknięty w sobie jest Leo Messi, ale u Argentyńczyka za małomównością kryją się wielkie ambicje: być najlepszym, rywalizować. A Iniesta przede wszystkim chce normalności. Jego narzeczona Anna nie jest gwiazdą telewizji ani wybiegów. On nigdy nie odrzuca zaproszeń do akcji charytatywnych. Frank Rijkaard nazwał go rozdającym karmelki, bo zawsze widzi kolegów, którzy są lepiej ustawieni, i podaje im piłkę tak, że są o krok przed rywalami. Gdy drużyna w potrzebie, Andres jest zawsze na czas.
Ostatnio to on potrzebował pomocy. Nie był sobą, leczył się z depresji, Barcelona starała się, by nikt się o tym nie dowiedział. Iniesta zastanawiał się nawet, czy bieganie za piłką nadal powinno być sensem jego życia. Zagrał od początku tylko w 20 meczach Barcelony. Leczył kontuzję podczas letnich przygotowań, sezon skończył przedwcześnie po kłopotach z mięśniem łydki. Nie wiadomo, co było przyczyną, co skutkiem. Długo wracał po kontuzji, bo nie miał motywacji, by pracować tak samo ciężko jak kiedyś. Nie było pewne, czy zdąży się przygotować do mundialu. Zdążył. Miał asysty, strzelił dwa gole, w tym jedynego w finale, został wybrany na najlepszego piłkarza meczu o złoto, tak jak wcześniej w spotkaniu z Chile. W dogrywce finału uwolnił drużynę od cierpień w starciu z rywalem, który nie chciał grać w piłkę. Tak samo było rok temu na Stamford Bridge, gdy w ostatnich minutach strzelił Chelsea gola dającego Barcelonie finał Ligi Mistrzów. Ale wtedy Dani Jarque jeszcze żył.