Jestem jednym z 46 dziennikarzy z międzynarodowej grupy, która na zaproszenie UEFA zwiedza miejsca, w które za rok, począwszy od meczu otwarcia
8 czerwca w Warszawie, przyjedzie w gości wielki futbol. Zaczynamy od Lwowa. Zaskakuje już lotnisko: przyjmuje 25 samolotów dziennie, trudno mówić o tłoku. To port powiatowej wielkości, główny budynek powstał kilka lat przed XX zjazdem KPZR. Piękny przykład socrealizmu w architekturze. Ma pozostać tu na pamiątkę – i bardzo dobrze.
Pieski problem
Kilkaset metrów dalej powstaje nowy terminal, bardzo efektowny. Ma być gotowy na 19 grudnia. Będzie miał pas startowy wystarczająco długi, by przyjmować samoloty odlatujące na inne kontynenty. Na razie dla Ukraińców odwiedzających swoich rodaków np. w Kanadzie portami tranzytowymi są najczęściej Warszawa, Berlin i Wiedeń. Do grudnia Ukraińcy (nie tylko we Lwowie) powinni też poradzić sobie ze sforami bezpańskich psów. Bo pies chodzący po pasie startowym nie jest tu niczym wyjątkowym.
Lotnisko powinno być, gorzej ze stadionem. Arena Lwów znajduje się około 8 kilometrów od centrum, przy drodze wylotowej na Stryj (przed wojną miasto nosiło tę samą nazwę i była tam drużyna piłkarska o nazwie Pogoń – na cześć lwowskiej). Stadion stoi w szczerym polu, z daleka wygląda efektownie, ale ponieważ pracuje tam tysiąc osób dziennie (sami Ukraińcy, nie ma ani jednego Chińczyka), stoją dźwigi i bez przerwy krążą samochody ciężarowe w rodzaju „gruzawik", trudno dojechać. Nasz piętrowy autokar zawisł nad jakimiś wertepami, jak ten prezydenta Obamy.
Gdy już jakoś wyszliśmy i zobaczyliśmy to, co będzie stadionem, zapanowała cisza. Dziennikarze i działacze UEFA z szefem Euro 2012 Martinem Kallenem popatrzyli po sobie wzrokiem mówiącym jedno: „nie zdążą".