Trener Cesare Prandelli wybrał go na opokę, bo drużyna rozbita kontuzjami, aresztowaniami i kolejnymi porażkami potrzebowała obrońcy. Kogoś, kto połączy ze sobą dwa najważniejsze ogniwa: bramkarza Gianluigiego Buffona i rozgrywającego Andreę Pirlo. Wielu kandydatów do tej roli nie było. Powinien to być ktoś wysoki i nieźle grający głową. Właśnie - głowa jest tu najważniejsza. Najlepiej, żeby była chłodna.
Dlatego na pierwszy rzut oka Prandelli nie mógł zrobić gorzej. Na ostatniego obrońcę wyznaczył kogoś, kto głowę powinien wymienić jak najszybciej, bo to ona zawodziła najczęściej. Prawie jakby trener podłożył pod swoją bramką dynamit.
Tymczasem De Rossi zdał już pierwszy, najtrudniejszy egzamin. Mecz z mistrzami świata Hiszpanami pokazał, że Prandelli się nie pomylił. Nowy stoper Włochów zagrał bardzo dobrze, nie pozwolił rozszaleć się Cescowi Fabregasowi ani Davidowi Silvie i co najważniejsze: nie zarobił żółtej kartki. Natyle szczęścia nikt we Włoszech chyba nie liczył.
Rodacy od dawna widzieli w nim gracza, który w przyszłości zastąpi Andreę Pirlo jako rozgrywającego reprezentacji i jej duchowego przywódcę. Kogoś, kto połączy piękno z cwaniactwem i poprowadzi Włochów do mistrzostwa świata.
Gdy jechał na mundial 2006, miał 22 lata i chyba było mu z tymi nadziejami za ciężko. Dla niego mistrzostwa świata skończyły się już w 28. minucie pierwszego meczu Włochów z USA. De Rossi wyskoczył do piłki razem z Kevinem McBride'em i pewnie wygrałby główkowy pojedynek, ale postanowił jeszcze machnąć łokciem.