Walka na pozwy
Miasto swoje straty po niedzielnej zadymie wyceniło na 20 tys. zł, a kolejne 30 tys. zł kosztowało sprzątanie ulic. Stołeczni urzędnicy zapowiadają, że wystąpią do organizatorów o zwrot tych pieniędzy. Ale organizatorzy Marszu Niepodległości też przygotowują pozwy. – Zostanie złożone zawiadomienie o popełnieniu przez policję przestępstwa polegającego na stworzeniu zagrożenia dla życia i zdrowia – mówi „Rz" Robert Winnicki, prezes Młodzieży Wszechpolskiej i jeden z organizatorów Marszu Niepodległości.
Chodzi o to, że w momencie, gdy grupa bandytów zaatakowała funkcjonariuszy, policja zamiast usunąć zadymiarzy – na przykład spychając ich w boczną uliczkę, otoczyła kordonem uczestników Marszu Niepodległości. Funkcjonariusze z megafonów wzywali do opuszczenia placu, ale jednocześnie chcący się rozejść mieli z tym problem. Policjanci blokujący ulice nie wypuszczali ich z „kotła". – Gdyby tłum wpadł w panikę, mogłoby dojść do tragedii – mówi „Rz" poseł Przemysław Wipler (PiS), uczestnik Marszu.
Organizatorzy niedzielnej manifestacji mówią też o policyjnej prowokacji. – Mamy zdjęcia, świadków i filmy pokazujące, że burdy prowokowali funkcjonariusze w cywilu, w brązowych kominiarkach wmieszani w tłum – przekonuje Winnicki.
Trudne pytania do policji
Policja ripostuje, że zarzuty o prowokacji to bzdura. Jednak faktem jest, że w tłumie manifestantów byli zamaskowani funkcjonariusze. – Mieli do tego prawo. To policyjni antyterroryści. W tym roku przyjęliśmy taktykę, że użyjemy również grup specjalnych do wyłapywania najbardziej krewkich bandytów. Zamaskowani funkcjonariusze mieli wyłapywać prowodyrów zamieszek, i to się powiodło – mówi „Rz" Mariusz Sokołowski, rzecznik komendanta głównego policji.
Ale tu pojawia się kolejne pytanie. Dlaczego policjanci w kominiarkach nie reagowali, gdy w burdzie brała udział jeszcze zaledwie niewielka grupka chuliganów. A także dlaczego policja, choć w pierwszych minutach zamieszek znacznie przeważała liczebnie, nie zepchnęła zadymiarzy na bok i nie odcięła ich od Marszu Niepodległości. – Nie zawsze można użyć zwartych pododdziałów do akcji – przekonuje Sokołowski. – Gdyby uderzenie na chuliganów poszło tylko z jednej strony, to rozbiegliby się w kierunku placu Konstytucji i za chwilę mielibyśmy powtórkę – tłumaczy.
Pytanie tylko, dlaczego przez kilkadziesiąt minut policja nie podjęła interwencji, ograniczając się do komunikatu, w którym przekonywała, że za chwilę taka akcja będzie. – A kiedy już użyto siły, to w sposób zupełnie nieadekwatny. Byłem świadkiem, jak policja gazem potraktowała grupę, w której były osoby starsze i dzieci – mówi Wipler.