Rz: Nie milkną echa spoliczkowania Michała Boniego przez Janusza Korwin-Mikkego. Jak podobne spory honorowe rozwiązywało się przed wojną?
Łukasz Kielban: Do sądu honorowego można było iść wyłącznie z kimś, kto także był osobą honorową, czyli należał do elit. Osoba obrażona miała 24 godziny, by znaleźć sobie dwóch sekundantów, którzy następnie udawali się do tego, kto uczynił obrazę. Zostawiali mu swoje wizytówki i czekali na sekundantów drugiej strony, którzy znowu mieli dobę na przybycie. Potem sekundanci obu stron ustalali między sobą, czy było to tylko nieporozumienie, czy rzeczywiście doszło do obrazy. Jeśli była to drobna sprawa, wystarczyło przeprosić. Jeśli poważna, czyli dotykała na przykład czci rodu, dochodziło do pojedynków.
Chodziło o zemstę?
Bynajmniej. Ustalano pewne zasady pojedynku, by obie strony mogły wykazać się odwagą. Ten, który został obrażony, udowadniał w ten sposób, że ceni honor wyżej niż życie, a drugi stawał naprzeciwko, by pokazać, że będzie ręczył honorem za swoje czyny i słowa. Zwycięstwo nie miało żadnego znaczenia. Po prostu musieli oni udowodnić, że nadal należą do osób honorowych.
Dlaczego dziś nie stosujemy już takich kodeksów?