Bronisław Komorowski postanowił być zaprzeczeniem swojego poprzednika. Tak odczytał mandat otrzymany w wyborach 2010 r. Skoro Lech Kaczyński chciał narzucić swoją strategię w najważniejszym obszarze polityki zagranicznej, relacjach z UE, toczył z premierem „walkę o krzesło" na posiedzeniach Rady Europejskiej i miesiącami ociągał się z podpisaniem traktatu lizbońskiego, nowy prezydent postanowił oddać rządowi inicjatywę w Brukseli. Zrobił to tym chętniej, że gdy wprowadzał się do pałacu przy Krakowskim Przedmieściu, Radosław Sikorski od trzech lat kierował MSZ i dawno nakreślił nowy, postpisowski kierunek polityki wobec Unii.
Komorowskiemu pozostał przede wszystkim Wschód. I to okrojony z Rosji – to Donald Tusk po katastrofie w Smoleńsku spotkał się z Władimirem Putinem i podjął nieudaną zresztą próbę poprawy relacji z Moskwą.
Adwokat Ukrainy
Komorowski skoncentrował się więc na Ukraińcach. Jego strategia nie była oryginalna. Uznał, że trzeba wspierać niepodległą Ukrainę, bo to najlepsze zabezpieczenie przed odrodzeniem się rosyjskiego imperium. Ale prezydent posunął tę logikę znacznie dalej niż jego poprzednicy. Doszedł do wniosku, że należy negocjować z każdym, kto jest u władzy w Kijowie, a nie tylko z obozem wywodzącym się z pomarańczowej rewolucji.
Tak zaczęła się seria spotkań Komorowskiego z Wiktorem Janukowyczem. Jej kulminacją był szczyt przywódców krajów Europy Środkowo-Wschodniej w Warszawie w maju 2011 r. z udziałem Baracka Obamy. Trwający długo uścisk dłoni prezydenta USA miał się stać dla wątpliwej reputacji polityka zaproszeniem na europejskie salony. To także Komorowski przekonał zachodnich przywódców do zaniechania bojkotu rozgrywek Euro 2012 na Ukrainie i w Polsce po uwięzieniu Julii Tymoszenko.
Prezydent został jednak oszukany. Mimo całej pozornej zażyłości z Komorowskim jesienią 2013 r. Janukowycz bez uprzedzenia Warszawy nagle zerwał rozmowy z Unią o zawarciu układu stowarzyszeniowego i zawarł alians z Putinem.