Przywódcy Niemiec, Francji, Włoch i Hiszpanii uzgodnili w Wersalu, że UE powinna się rozwijać według różnych prędkości: ci, którzy chcą iść szybciej i dalej, robią to w swoim gronie, inni zostają z tyłu. Już wcześniej takie propozycje słychać było ze strony państw Beneluksu, ponadto Komisja Europejska w swoim dokumencie o przyszłości Europy właśnie opcję różnych prędkości uznaje za najbardziej realną.
Polscy dziennikarze, w tym niżej podpisana, słusznie ostrzegają, że to pomysł niebezpieczny dla naszego kraju, szczególnie pod obecnymi rządami PiS, który raczej chce mniej niż więcej Europy. W scenariuszu wielu prędkości Polska powoli zjeżdżałaby na peryferie UE. Ostrzegać więc trzeba i takie pomysły raczej blokować. Uczciwość nakazuje jednak powiedzieć, że są one w najbliższych latach mało realne.
Możliwość integrowania się w mniejszym gronie, przy pozostawieniu drzwi otwartych dla innych chętnych, istnieje w UE od lat. Naczelnymi przykładami są strefa Schengen oraz wspólna waluta euro. Obie inicjatywy nie obejmują wszystkich państw UE, obie są otwarte dla innych chętnych po spełnieniu z góry zdefiniowanych kryteriów. Ponadto traktat lizboński dopuszcza tzw. wzmocnioną współpracę, czyli możliwość podjęcia inicjatywy przez grupę minimum dziewięciu państw członkowskich w tych dziedzinach, w których wymagana jest jednomyślność, czyli np. w wymiarze sprawiedliwości, obronności, podatkach. Taka wzmocniona współpraca została zatwierdzona w przepisach dotyczących wyboru prawa rozwodowego dla par międzynarodowych czy stworzenia urzędu europejskiego prokuratora, a także jest podstawą do prac nad podatkiem od transakcji finansowych. W żadnym z tych kręgów współpracy Polski nie ma. Widać więc, że sama idea mniejszych kręgów nie jest nowa. Nowością jest natomiast potraktowanie jej jako reguły, a nie wyjątku.
Zarówno bowiem Schengen, jak i euro to inicjatywy albo prawie powszechne (Schengen), albo obowiązkowe (euro), gdzie opcję nieprzyłączania się mają tylko pojedyncze kraje. Z kolei w przypadku wzmocnionej współpracy mówimy o szczegółowych rozwiązaniach, a nie wielkich projektach integracyjnych, i to tylko w dziedzinach, które wymagają jednomyślności. A znakomita większość decyzji w UE, szczególnie w obszarze gospodarki, jest podejmowana większością głosów.
Koncepcja ma więc duży potencjał zmiany charakteru UE. Grozi sytuacją, w której Komisja Europejska nie będzie już musiała przygotowywać projektów do przyjęcia dla większości państw, ale skrojonych dla wybrańców. To prosta droga do podziałów w UE, będąca odpowiedzią na faktyczne spory w gronie 28, a niedługo już 27 państw UE. Ostatnie lata są naznaczone toksycznymi dyskusjami o polityce migracyjnej, o poszanowaniu unijnych zasad i wartości czy o swobodzie przepływu usług i osób na wspólnym rynku. Wizja wielu prędkości jest łatwą odpowiedzią na te wyzwania, przy braku chęci wypracowania politycznych kompromisów. Jest jednak ona bardziej diagnozą sytuacji, a nawet straszakiem na opornych, niż receptą na jej uzdrowienie. A to dlatego, że wbrew pozorom niewiele krajów podziela taka wizję.