Twarz wyborczej porażki Prawa i Sprawiedliwości? Bez wątpienia Mateusz Morawiecki. Zarazem największy przegrany w tych wyborach.
Piszę te słowa z przykrością, bo nie zamierzam ukrywać, że wiązałem w przeszłości z jego osobą duże nadzieje. U progu kariery był jedynym w kręgu liderów prawicy fachowcem. Człowiekiem nie tylko z politycznym rodowodem, ale również menedżerskim doświadczeniem i rozpoznawalnością w kręgach biznesu. Można było wierzyć, że będzie dla rządów PiS jeśli nie Leszkiem Balcerowiczem, to przynajmniej Ludwigiem Erhardem.
Czytaj więcej
Partia Jarosława Kaczyńskiego nie zauważyła momentu, w którym straciła słuch społeczny i zamknęła się we własnej bańce. Uważała, że można ignorować głos wielkomiejskiego elektoratu. Ale to on się zmobilizował i odebrał PiS-owi władzę.
Takie zresztą były pewnie oczekiwania Nowogrodzkiej. Morawiecki pragmatyk miał poprawić dialog z Brukselą, a może nawet kupić zaufanie politycznych partnerów na Zachodzie. Znał języki, miał orientację w świecie finansów. W rządzie Beaty Szydło skupiał się na gospodarce, nie na ideologii.
Ale to się szybko skończyło. Kiedy? Gdy w kampanii wyborczej 2019 r. bezpowrotnie wcielił się w rolę jednego z głównych propagandystów. Czy musiał? Pewnie nie. Ale chciał, uznając, że inaczej się nie da. Dlaczego? Bo cała jego polityczna ścieżka, poczynając od 2015 r., to ciągła obsesja uwiarygodniania się w partii Kaczyńskiego. Nie udało mu się przy tym nie tylko zbudować frakcji, ale nawet osobistej wiarygodności. Dla wielu „leśnych dziadków” z zakonu PC wciąż pozostawał wynajętym przez prezesa banksterem. I jego osobistym zakładnikiem. W pewnych sytuacjach zderzakiem, w innych – kandydatem na następcę.