Małe firmy mogą mieć problemy – zwłaszcza w okresie spowolnienia gospodarczego – z otrzymywaniem należności za dostarczony towar czy wykonane usługi. Siłą rzeczy będą więc częściej pojawiały się w sądach. To czasem jedyny sposób na przymuszenie kontrahenta do zapłaty. A ponieważ w Polsce system jest taki, że kto chce wygrać, musi najpierw w sprawę zainwestować, warto wiedzieć, jakie są zasady odzyskiwania wyłożonych na proces kwot.
[srodtytul]Przegrywający oddaje[/srodtytul]
W postępowaniu sądowym obowiązuje ogólna reguła, że wygrywający może domagać się od swego przeciwnika zwrotu kosztów. Procedura bowiem kosztuje. Przypomnijmy, że co do zasady każdy, kto wnosi do sądu jakieś poważniejsze pismo, musi je opłacić. Może to zrobić na trzy sposoby: przelać pieniądze na rachunek bankowy sądu, wpłacić je w kasie albo nakleić na pismo znaczki opłaty sądowej. Tyle tylko, że w tym ostatnim przypadku kwota wynikająca ze znaczków nie może przekraczać 1500 zł. Opłata to jednak nie wszystko. W rachunkach trzeba też uwzględnić ewentualne wynagrodzenia prawników czy zaliczki na wydatki ponoszone w toku postępowania (np. na opinie sporządzane przez biegłych). To wszystko potrafi się uskładać w całkiem pokaźną sumkę.
[srodtytul]Ważny jest wniosek[/srodtytul]
Jeśli to my wszczynamy sprawę sądową, pamiętajmy, aby w pozwie znalazł się wniosek o zwrot kosztów procesu. Co prawda gdy działamy przed sądem bez asysty adwokata, radcy prawnego albo rzecznika patentowego, a sprawę wygramy, sąd przyzna nam taki zwrot z urzędu. Wtedy, nawet jeśli wniosku zabraknie, to koszty i tak nie przepadną. Ale uwaga: może się zdarzyć tak, że z usług pełnomocnika zaczniemy korzystać już w toku postępowania – i łatwo nam będzie zapomnieć, że wniosku w pozwie nie ma. Oczywiście powinien o tym pamiętać pełnomocnik, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy ułatwili mu pracę.