W Polsce nie funkcjonują ubezpieczenia od strat spowodowanych powodziami, bo ubezpieczyciele nie są w stanie przygotować odpowiedniej oferty – wynika z analizy firmy doradczej Sollers Consulting.
W jej ocenie aby móc proponować odpowiednią ochronę, zakłady powinny uwzględnić w kalkulacji składek mapy zagrożeń powodziami i oceny ryzyka. Tymczasem rząd dopiero przymierza się do opracowania tego typu map – przeznaczono na ten cel 80 mln zł. Dla porównania W. Brytania zapowiedziała, że w najbliższych latach wyda 370 mln funtów (ok 1,8 mld zł) na same zabezpieczenia przeciwpowodziowe, co przyczyni się do zmniejszenia ryzyka dla brytyjskich ubezpieczycieli.
Co więcej, mieszkańcom obszarów zagrożonych powodzią zagwarantowano dostęp do polis w przystępnych cenach. Składka określana jest na podstawie wysokości podatku od nieruchomości i tzw. potencjału powodziowego danej lokalizacji. Maksymalnie została ustalona na 540 funtów rocznie (wcześniej kilka tys.).
Różnica między maksymalną składką klienta a wysokością, która umożliwia rentowność zakładu, pokrywana ma być z nowego funduszu „Flood Re". Ubezpieczyciele przekażą do niego 10,5 funta od każdej polisy. „Jest to odpowiedź rynku i rządu na zarzuty, że ceny ubezpieczeń w przypadku zabudowań na terenach zagrożonych powodziami są zbyt wysokie" – czytamy w analizie.
W Polsce barierą przed wprowadzeniem podobnego systemu jest fakt, że zdecydowana większość gmin wciąż nie ma planów zagospodarowania przestrzennego, dodatkowo bardzo często wydawane są decyzje o warunkach zabudowy na terenach zagrożonych.