W życiu zdarzają się nieszczęścia. Może walnąć w nas piorun, zalać woda, porwać – jak to było latem ubiegłego roku – trąba powietrzna. Uniknąć takich nieszczęśliwych wypadków się nie da. Mogą dotknąć każdego: Amerykanina, Anglika, Japończyka, także Polaka. Może nawet to my jesteśmy bardziej narażeni niż inni.
Wskazuje na to zarówno pobieżny ogląd kraju (jadąc samochodem proszę policzyć, ile domów ma piorunochron; jeżeli jest to 5 proc., to najwyraźniej jesteście w Wielkopolsce, bo w innych częściach kraju wskaźniki są niższe), jak i poważne badania (ostatnia przeprowadzona w szkołach kontrola NIK dotycząca bezpieczeństwa wykazała, że spośród 66 skontrolowanych placówek tylko w jednej nie odkryto żadnych nieprawidłowości).
Polak jest jednak odważny i śmiało wyrusza naprzeciw ryzyku. Jego rycerski honor nie pozwala okazywać lęku. A tak zostałoby potraktowane zawarcie umowy ubezpieczeniowej.
„Hola, hola – może powiedzieć czytelnik. – Przecież rynek ubezpieczeniowy w Polsce jest niemały. W ubiegłym roku towarzystwa zgarnęły 45 mld zł składek. Rynek rośnie w tempie przekraczającym 10 proc. rocznie”.
To prawda, że rośnie, ale dalej jest bardzo mały. Owe 45 mld zł to raptem 1150 zł na osobę rocznie, podczas gdy w najwyżej rozwiniętych krajach: Stanach Zjednoczonych, unijnej „piętnastce” czy Japonii, jest to około 5 – 6 tys. dolarów na osobę. Nie bardzo da się obronić argument, że wartość naszych polis jest mniejsza, bo jesteśmy biedniejsi. Nasze składki ubezpieczeniowe to raptem 4 proc. PKB, natomiast w wymienionych krajach jest to o około 10 pkt proc. więcej.