Kiedyś Jerzy Stuhr usłyszał od Andrzeja Wajdy: „Chcę rozmawiać z ludźmi na moich warunkach”. Zapamiętał sobie to zdanie. „Człowiek przez całe życie chce drugiemu coś powiedzieć – rozbawić go, czymś się podzielić. Jeśli nie masz tej chęci, nie zostaniesz aktorem” – mówił w jednym z wywiadów.
„Ale zaczęła mnie męczyć w aktorstwie częściowa odpowiedzialność za dzieło. Starzejesz się, masz coraz większe doświadczenie, chcesz coś dać ludziom z siebie, no ale gdzie ta odpowiedzialność. I tak sobie pomyślałem: jak ja mam taką okazję, to, ja z niej nie mogę zrezygnować”.
Była nią ekranizacja powieści Jerzego Pilcha „Spis cudzołożnic” (1994) – debiut Jerzego Stuhra za kamerą. W opowieści o Gustawie, doktorze polonistyki, który oprowadza po Krakowie gościa ze Szwecji profesora Bjorna, Stuhra zafascynował typ bohatera. „Przecież to ten sam facet, przybierający różnorodne pozy, często tragiczne, którego niosę przez moje teatralno- filmowe życie. Jest mi on szalenie bliski przez swą śmieszność i tragizm” – mówił.
Szwed pragnie spędzić wieczór w towarzystwie pań. Gustaw szuka więc dla Bjorna damy do towarzystwa, ale korzysta przy tym ze starego notesu, pełnego telefonów i adresów kobiet, z którymi sam był związany w przeszłości. Stopniowo ich wieczorna wyprawa zamienia się dla Gustawa w rozrachunek z przeszłością. Przypominając sobie dawne marzenia i namiętności, mierzy się z przemijaniem.
Melancholijny, a zarazem groteskowy debiut Stuhra był zapowiedzią narodzin autorskiego stylu, za którego pomocą reżyser będzie odtąd opisywał m.in. kondycję polskiego inteligenta, a także współczesną moralność. Jego filmy nie wpisują się w żadne mody, są bardzo osobiste. Stuhr je nie tylko reżyseruje. Często gra w nich również główne role. „Człowiek dochodzi do konstatacji, że warto robić tylko uczciwe filmy, w których na szalę rzuca się siebie samego” – mówił kilka lat temu w rozmowie z „Rzeczpospolitą”.