Był cichym, zamkniętym w sobie nastolatkiem z Düsseldorfu. Po ukończeniu szkoły średniej dostał się na medycynę, a rok później na filozofię. Jednak szybko rzucił studia i wyjechał do Paryża. Wtedy nie myślał jeszcze o karierze reżysera, choć pamiętał o towarzyszącej mu ekscytacji, gdy w wieku 12 lat dostał od ojca pierwszą w życiu kamerę. Ustawił ją w oknie i sfilmował to, co działo się na ulicy.
W Paryżu próbował dostać się do Akademii Sztuk Pięknych, ale oblał egzaminy. W efekcie najczęściej przesiadywał we francuskiej filmotece, oglądając po pięć filmów dziennie. Już wiedział, że przyszłość chce związać z kinem. Wrócił na studia reżyserskie do Monachium.
Druga połowa lat 60. to był w Niemczech gorący czas. Pokolenie urodzone po wojnie właśnie zaczynało się buntować przeciwko autorytaryzmowi i hipokryzji rodziców. Sam wziął udział w demonstracji potępiającej zabójstwo Rudiego Dutschke. Dostał wyrok sześciu miesięcy więzienia w zawieszeniu.
Uwagę zwrócił na siebie w następnej dekadzie „Strachem bramkarza przed jedenastką” (1971). W filmach opisywał duchową pustkę i niemożność porozumienia się ze światem. Te kontemplacyjne obrazy („Alicja w miastach”, „Fałszywy ruch”, „Z biegiem czasu”) zaintrygowały Francisa F. Coppolę, który chciał współpracować z młodymi, niezależnymi artystami w swoim studiu American Zoetrope. Wenders ruszył za ocean. Kilka lat temu wspominał w rozmowie z „Rz”: „Wyrastałem w zachodnich Niemczech, a moje dzieciństwo przypadło na czas powojenny. Ameryka była jak ziemia obiecana. Ja sam oglądałem amerykańskie filmy, czytałem amerykańskie komiksy, słuchałem amerykańskiej muzyki. Ameryka jawiła mi się jako miejsce mityczne – symbol wolności i demokracji”.
Od tego czasu krążył między Stanami a Europą. Tam zrealizował słynny „Paryż, Texas” (Złota Palma w Cannes). Tu m.in. piękne „Niebo nad Berlinem” i „Lisbon Story”. Z Ameryką pożegnał się filmem „Nie wracaj w te strony” (2004). Jego ostatnia fabuła to „Śmierć w Palermo”. Hołd dla twórczości Bergmana i Antonioniego.