Na zawsze pozostaną mi w pamięci dwa wcielenia filmowe Walczewskiego: Eligiusza Niewiadomskiego, zabójcy prezydenta Narutowicza ze „Śmierci prezydenta” Jerzego Kawalerowicza i szalonego podpalacza Bum Buma z „Ziemi obiecanej” Andrzeja Wajdy. To była kwintesencja jego aktorstwa: totalnego, pełnego ekspresji. Można było odnieść wrażenie, że spala się w graniu.
Po tych kreacjach, a także wcześniejszych rolach w spektaklu „Kariera Artura Ui” Jerzego Gruzy i serialu „S. O. S” Janusza Morgensterna, do Walczewskiego przylgnęła etykietka aktora demonicznego. – Wielka rola musi być demoniczna – podkreśla w filmie Agaty Olenderek i Andrzeja Wasilewskiego reżyser i malarz Józef Szajna.
Ten demonizm nie pojawił się u Marka Walczewskiego od razu. Gdy zaczynał karierę w Krakowie, m.in. w spektaklach Konrada Swinarskiego, musiał się ograniczać trzymany w ryzach przez reżysera. – To było najważniejsze spotkanie w mojej karierze – podkreślał aktor. – Gdyby nie Konrad Swinarski, popadłbym w aktorstwo egoistyczne, obliczone jedynie na wywołanie efektu.
Jednak, jak podkreślają znajomi i przyjaciele aktora, między nim a Swinarskim dochodziło do tarć. Inaczej rozumieli to, jak aktor powinien wyzwalać energię na scenie. W końcu Kraków okazał się dla Walczewskiego za ciasny, więc przeniósł się do Warszawy. – Zaczął przykładać większą wagę do ekspresji.
To była jego nowa droga poszukiwań – wspomina Jerzy Bińczycki. Owszem, Walczewski sięgał po nadekspresyjne gesty, ale pamiętając nauki Swinarskiego, zawsze czynił to świadomie. Nie chciał popaść w banalność. – Lubił zmianę. Gnała go artystyczna gorączka, ciekawość nowego pomysłu na siebie – wspominają przyjaciele. To dlatego nie ograniczał się jedynie do ról teatralnych, chętnie grał także w filmie, również w repertuarze komediowym.