Jubilat wystąpił w towarzystwie legend jazzu, m.in. Dizzy’ego Gillespiego, Jimmy’ego Owensa, Bobby’ego Hacketta i Wilda Billa Davisona. Zagrał i zaśpiewał największe przeboje: „Pennies From Heaven”, „Blueberry Hill”, a wśród nich ten najsłynniejszy: „What A Wonderful World”. Zapis koncertu był najprawdopodobniej ostatnim filmem z udziałem mistrza trąbki (zmarł rok później), ale długo go nie pokazywano.
Dopiero w 1999 roku brytyjscy dokumentaliści poddali archiwalny materiał obróbce, przygotowując „Louis Armstrong: Good Evening Ev’rybody” do emisji. Dla fanów jazzu, którzy urodzili się za późno, by pamiętać epokę Armstronga, ten dokument to lektura obowiązkowa. Dla starszego pokolenia może być miłym wspomnieniem geniuszu jazzmana.
Łączył w sobie talent wybitnego muzyka i showmana, który potrafił uwieść publiczność. Dzięki niemu jazz wyszedł z getta. Przestał być utożsamiany jedynie jako muzyka czarnych skierowana do afroamerykańskiej społeczności.
Louis Armstrong urodził się i wychował w Storyville – jednej z najpodlejszych dzielnic Nowego Orleanu początku XX wieku. Był dzieckiem ulicy i pewnie do końca życia mieszkałby w nowoorleańskich ruderach, gdyby nie strzelanie z pistoletu na wiwat dla uczczenia Nowego Roku (1913). Trafił wtedy do domu poprawczego. Tu dostał się do zakładowej orkiestry, w której najpierw śpiewał, później grał na perkusji, a na końcu na trąbce. To była pierwsza szkoła muzyczna Armstronga, dzięki której wykształcił swój niepowtarzalny, wirtuozerski styl gry – odbiegający od tradycji nowoorleańskiego jazzu.
Pracował bez wytchnienia. Zmieniał orkiestry, grając z coraz lepszymi muzykami. Zyskał przydomki Mr. Jazz i Największy Trębacz Świata. Gdy umarł, nowojorski „Daily News” napisał: „Skończyła się era jazzu!”.