„Śmierć na talerzu” to program dla smakoszy o mocnych nerwach, odpornych żołądkach i dużej skłonności do ryzyka. Japonia – pod względem kulinarnym – kojarzyła mi się dotychczas z sushi. Jednak tamtejsi koneserzy wolą bardziej wysublimowane dania, np. fugu. Pod tą nazwą ukrywa się wyjątkowo brzydka kolczasta ryba o wyłupiastych jak u bazyliszka ślepiach. Jedzenie tego potwora przypomina grę w rosyjską ruletkę, bo jeden kęs fugu może zabić.
W ciele ryby, a zwłaszcza w jej wątrobie, jest mnóstwo tetrodotoksyny: trucizny tysiąc razy silniejszej niż cyjanek. Ilość potrzebna, by uśmiercić dorosłego człowieka, zmieściłaby się na czubku głowy od szpilki. Delikwentowi najpierw drętwieją usta i język, potem słabną mięśnie. Wreszcie następuje porażenie układu oddechowego lub atak serca.
Jednak odpowiednio przyrządzona smakuje podobno wybornie i traci zabójcze właściwości. Jeśli ktoś miałby kiedykolwiek ochotę na fugu, niech postawi na doświadczonego kucharza. Na tetrodotoksynę nie ma bowiem antidotum.
Zjedzenie trującej ryby dostarcza emocji porównywalnych z oglądaniem thrillera. Równie mocne doznania kryje w sobie konsumpcja jadowitego węża. W Tajlandii rarytasem są królewskie kobry, które postrzega się jako tajemnicze i magiczne, a na dodatek obdarzone mocami uzdrawiającymi. Im bardziej jadowity gad, tym bardziej pożądany.
W Wietnamie chętni mogą skonsumować skorpiony. W Kambodży – tarantule. Serial „Śmierć na talerzu” pokazuje, jak się zmieniał stosunek ludzi do tych kulinarnych przysmaków na przestrzeni wieków. Dawniej jadowite węże, pająki i ryby jedzono, by przetrwać w czasach głodu. Obecnie trafiają do menu wielu restauracji, by przyciągnąć turystów spragnionych wschodniej egzotyki.