Reklama

Trudna droga od kiczu do sztuki

„Śpiewacy norymberscy” to wrzucenie widza w otchłań, by łowił rzeczy cenne i banalne. Tych pierwszych jest na szczęście więcej.

Aktualizacja: 07.03.2018 16:30 Publikacja: 07.03.2018 16:29

?Frank van Hove (Hans) i Monika Mych Nowicka (Ewa)

Foto: Bartek Barczyk/TW Poznań

Teatr Wielki w Poznaniu porwał się na coś, czego nikt u nas nie odważył się od ponad stu lat. Wystawił „Śpiewaków norymberskich” Richarda Wagnera i już przed premierą naraził się na patriotyczną krytykę, że w stulecie niepodległości zajmuje się dziełem sławiącym wielkość sztuki niemieckiej, nie zaś polskiej. Po premierze te zarzuty stają się bezsensowne, spektakl traktuje zupełnie o czymś innym.

Zaproszony przez poznańską dyrekcję Michael Sturm postąpił inaczej niż większość reżyserów niemieckich inscenizujących w Polsce którąś z oper Wagnera. Ponieważ wiedzą, że rzadko mamy z nimi kontakt, starają się je wystawić w zgodzie z ideami kompozytora. Sturm zinterpretował „Śpiewaków norymberskich” po swojemu.

W Poznaniu nie zobaczymy XVI-wiecznej Norymbergi i trudno z początku zrozumieć, kto zacz Hans Sachs, szewc i poeta, postać autentyczna i wielce zasłużona w historii literatury niemieckiej. Reżyser atakuje widza za to kwintesencją niemieckiego kiczu, bo Walther van Stolzing i jego ukochana Ewa wyglądają jak Jaś i Małgosia w najkoszmarniejszej wersji figurek ogrodowych. Pulchny Amorek z łukiem jest zaś tak tłuściutki, że aż obrzydliwy.

Spektakl przede wszystkim jest jednak opowieścią o artystycznym dojrzewaniu. Walther, aby zdobyć rękę Ewy, musi porzucić chłopięcą naiwność, zostać mistrzem poezji i muzyki, zwyciężyć w turnieju śpiewaczym.

To dojrzewanie nie jest procesem łatwym, im bardziej zgłębiamy w wiedzę, tym groźniejsze możemy obudzić upiory (puenta II aktu). A i etap mistrzostwa nie gwarantuje szczęśliwości. W wyidealizowanym finale, gdy po zwycięstwie Walthera Hans głosi wielkość sztuki, dzięki której naród trwa, tłum podejmuje jego słowa i marszowym krokiem rusza w przyszłość.

Reklama
Reklama

Tak oto „Śpiewacy norymberscy”, którzy zdaniem ideowych apologetów Wagnera są dowodem na wielkość niemieckiej kultury, nabierają cech uniwersalnych. Stają się rodzajem przestrogi dla nas, gdyż narodową sztukę można wykorzystać i do niebezpiecznych celów.

W monumentalnym, ponad pięciogodzinnym spektaklu Michael Sturm mnoży pomysły, własne i cudze, z innych głośnych inscenizacji ostatnich lat. Jedne są banalne jak ożywiona postać Wagnera, inne intrygujące jak nocny strażnik, symbol śmierci. Dzięki temu jest w stanie utrzymać uwagę widza i przeprowadzić go przez gąszcz muzyki Wagnera, który masą dźwięków atakuje uszy odbiorcy od początku po wielki finał, z jedną najwspanialszych scen chóralnych, jakie skomponował. A chór poznańskiego Teatru Wielkiego zabłysnął w niej w pełni.

Gigantyczną pracę wykonał Gabriel Chmura. I jeśli nawet bywały rzadkie momenty, kiedy nie w pełni był w stanie zapanować nad potęga orkiestrowego brzmienia, muzyczna dyscyplina i skupienie zasługują na uznanie.

W licznej obsadzie solistów najlepiej wypadli świetny Frank van Hove jako Hans Sachs oraz Bjorn Waag – intrygant Beckmesser, a sposób ujęcia tej postaci wymagałby wręcz odrębnego omówienia. Nie ustępowała im Monika Mych-Nowicka, bardzo dobra wokalnie Ewa, szkoda, że odstawał od nich Christian Voigt, jako bezbarwny Walter zacierał sens tej inscenizacji.

Poprzednia polska inscenizacja „Śpiewaków norymberskich” z 1908 roku przetrwała na warszawskiej scenie dwie dekady. Nie wiem, czy w dobie powszechnego dziś pędu do ciągłych nowości obecna, poznańska będzie żyć tak długo. Nie zmienia to faktu, że już ma miejsce w historii polskiego teatru. ©?

Teatr
Teatr TV: Historia wokół XIII księgi „Pana Tadeusza" ze świetnym wynikiem
Teatr
Klata reżyseruje „Krzyżaków”. Spektakl o narodowej sile czy zalążku katastrofy?
Teatr
Chiny przejmują Rosję po scenie sądu w Warszawie
Teatr
Kożuchowska, Seniuk, Sarzyńska zagrają na wrocławskim dworcu PKP
Teatr
Robert Wilson nie żyje. Pracował z Lady Gagą, Tomem Waitsem, Danutą Stenką
Reklama
Reklama