Każda nowa polska opera warta jest wnikliwiej uwagi. Powstają one rzadko, a teatry bronią się przed ich wystawianiem, nie chcąc narażać się publiczności o konserwatywnych gustach. Czasami jednak warto podjąć ryzyko, zwłaszcza gdy w grę wchodzi utwór taki jak „Zbrodnia i kara” Bernadetty Matuszczak.
Czy zresztą to, co zaproponowała toruńska kompozytorka (rocznik 1931), jest jeszcze operą? Instrumentacja orkiestrowa okazuje się ascetyczna, a śpiewacy nie muszą dokonywać wokalnych szaleństw, lecz bardziej być aktorami, autorka bowiem posługuje się często tzw. mową śpiewaną. W „Zbrodni i karze” zaciera się granica między współczesną operą a nowoczesnym teatrem, który coraz częściej korzysta z muzyki.
Od wielu spektakli dramatycznych „Zbrodnię i karę” odróżnia zatem nie forma, lecz treść. Jeśli bowiem teatr dziś interesuje się głównie opisem gorzkiej współczesności, to opera Bernadetty Matuszczak mówi o sprawach uniwersalnych. Zagląda w głąb duszy człowieka, choć kompozytorka sięgnęła do XIX-wiecznej powieści Fiodora Dostojewskiego.
Student Raskolnikow popełnił zbrodnię i wie, że musi ponieść karę. Nie jest ważne, czy sędzia Porfiry, który pojawia się tylko przez moment, udowodni mu popełnienie zabójstwa. Raskolnikow próbuje nadać sens swemu cierpieniu, które ma być lekiem na „moralny chaos świata”, szuka możliwości odkupienia grzechu. Pomoże mu w tym Sonia ze swą czystą i żarliwą wiarą. To ona doprowadzi go do Boga, a odkupienie win przez Raskolnikowa nabierze wręcz mistycznego charakteru.
W operze Bernadetty Matuszczak jest klimat mało znanych w Polsce scenicznych przypowieści religijnych Benjamina Brittena sprzed pół wieku, ale to bardzo dobry wzorzec. O ile zresztą początkowo ascetyczne rozwiązania muzyczne „Zbrodni i kary” wydają się banalne, później dostrzegamy, że to, co zaproponowała kompozytorka, służy dramaturgii, a zwłaszcza słowu, bo ono jest najważniejsze. Matuszczak umiejętnie buduje napięcie skromnymi środkami.