„Performer” w stołecznej Zachęcie jest nietypowym pokazem: zestaw filmowych dokumentów emitowanych non stop na kilkudziesięciu dużych ekranach i małych plazmach. Opisy prac leżą (!) na podłodze podświetlone specjalnymi lampkami. Uprzedzam: tego nie da się szybko zaliczyć.
Słynny „antropolog teatru” Jerzy Grotowski wycofał się w momencie największych sukcesów. 25 lat temu (kolejna okrągła rocznica) Laboratorium zawiesiło działalność, a mistrz zajął się wykładami.
Tak naprawdę nie był pionierem. Powoływał się na doświadczenia Juliusza Osterwy i zespołu Reduty. Dorzuciłabym osiągnięcia choreograficzne Isadory Duncan i Wacława Niżyńskiego, a z innej kultury – japoński teatr butoh. Do tablicy trzeba też wywołać Freuda i jego badania praprzyczyn psychicznych wykoślawień. A z branży plastycznej – autorów happeningów (poprzednik performance’u), którzy skorzystali z pomysłów dadaistów i surrealistów.
Zasada była ta sama: wszyscy ci twórcy usiłowali się otrzepać z kultury, sięgnąć do podświadomości, poddać się dyktatowi instynktu. W latach 60. i 70. trend propagujący powrót do pierwotności był u szczytu mody. Dotyczył zjawisk popkultury, panował w sztukach plastycznych, na eksperymentalnych scenach, ba, przeniknął do nauk humanistycznych.
Toteż miał rację Maciej Nowak, dyrektor Instytutu Teatralnego, rzucając hasło: odebrać Grotowskiego teatrowi! Bo wpływy Laboratorium sięgały daleko poza scenę. Ideą ekspozycji w Zachęcie jest właśnie wydobycie międzygatunkowych pokrewieństw. I wyłapanie najgorętszego trendu tamtych dekad – sztuki ciała.