Po znakomitej „Wojnie polsko-ruskiej” Ksawerego Żuławskiego i świetnym „Pawiu Królowej” Pawła Świątka ze Starego Teatru reżyserować Masłowską jest naprawdę trudno. Kto chce pokazać młodych ludzi, którzy silą się na wielki świat, musi być wrażliwy również na akcent z przedmieścia i prowincji. W premierze Teatru Studio na początku jest z tym kłopot.
Zwłaszcza na tle ostentacyjnego luzu przebieranki, na którą zdecydowała się Glińska, zmieniając płeć aktorów za pomocą peruk i wąsów. Mamy kameralny chór tworzony przez policjantkę (Modest Ruciński) i policjanta (Dorota Landowską). Monika Krzywkowska chwytem „kluchy w buzi” naśladuje kierowcę napadniętego przez podejrzanych autostopowiczów. Jej skajowa kurtka świetnie przylega do świata lat 90., który po uszy tkwił w PRL, owych leśnych barów wyłożonych sosnową boazerią. Marzenia o lepszym życiu objawiają się w choreograficznych pląsach w rytm „Sweet Dreams” i „Staying Alive”.
Nie może się jednak do tego pandemonium transformacyjnego kiczu dostroić Marcin Januszkiewicz. Jeśli gra aktora grającego księdza Grzegorza z „Plebanii”, który pogubił się na odlotowej balandze zakończonej szaloną eskapadą po Polsce – jest to aktor słaby. Ale może być lepszy. Januszkiewicz wypada przecież znakomicie, gdy odkrywa dramat warszawskiego inteligenta-celebryty, szukającego prawdziwej miłości, niechcącego być dłużej maskotką dziewczyn leczących kompleksy. Jako jedna z nich świetna jest Agnieszka Pawełkiewicz. Oglądamy zagubione zwierzątko o pięknych i przestraszonych oczach, które przeraża niechciana ciąża.
Agnieszka Glińska wspina się na wyżyny w magicznej, rozdzierającej scenie, gdy chłopak i dziewczyna bezskutecznie żebrzą o pomoc prowincjonalne bufetowe. Śpiewają kolędy, ale nie rozumieją o czym. Inną perełką jest groteskowy monolog zdradzonej żony w kreacji Moniki Krzywkowskiej, która w pijackim bełkocie połyka zgłoski i słowa, popijając rozpacz gorzałą.