Czym był dla pana Teatr Telewizji, zanim zaczął pan w nim występować?
Wojciech Pszoniak: Oknem na teatralny świat. Po wyjeździe ze Lwowa, związanym z powojenną zmianą granic, spędziłem dzieciństwo i młodość w Gliwicach. Mimo że są one miastem inteligencji technicznej, nieporównywalnym z Krakowem czy Warszawą, przyjeżdżały tam zespoły wszystkich okolicznych scen. To rozbudziło moją pasję artystyczną. Teatr TV ją rozwinął, bo telewizora nie mieliśmy, ale na telewizję się chodziło. I mając w pamięci swoją gliwicką perspektywę, przywiązuję dużą wagę do podtrzymania tradycji Teatru Telewizji, bo dziś sytuacja jest podobna do tej, jaką pamiętam z młodości. Być może Warszawa nie potrzebuje aż tak bardzo Teatru Telewizji, ale dla widzów z mniejszych ośrodków jest bardzo ważny, tam kultura wyższa w inny sposób nie dociera. Zwłaszcza do młodzieży, która musi mieć poważne wzorce. Dlatego kiedy nastąpiła reanimacja Teatru Telewizji, pogratulowałem pomysłu prezesowi Juliuszowi Braunowi. Pamiętam też, jak telewizyjna scena była niszczona. Przez przypadek znalazłem się wtedy przy jednym stoliku z ówczesnym dyrektorem telewizyjnej Jedynki. Kiedy zapytałem: „Kto zamordował Teatr Telewizji?", odpowiedział: „Ja. Nie będzie mi Polsat dyktował warunków konkurencji w poniedziałkowy wieczór!". Powiedziałem, że chyba mu się coś pokręciło, bo jest dyrektorem telewizji publicznej, misyjnej, i o tym powinien pamiętać.
Pamięta pan swój pierwszy występ przed kamerami telewizyjnego teatru?
Jeszcze w studiu w Warszawie przy placu Powstańców zaśpiewałem piosenkę skomponowaną przez mojego kolegę do wiersza Tadeusza Różewicza „Potrzebny człowiek do koni". Na żywo, w programie z udziałem Ewy Demarczyk.