Widok wielkich wycieczkowców przybijających do nabrzeży kurortów i wylewających się z nich potoków turystów przeraża. To tak, jakby całe miasto przypłynęło na wycieczkę. To symbol masowej, zdemokratyzowanej turystyki – razem z lotniczymi czarterami pełnymi urlopowiczów wybierających opcję „wszystko w cenie”, czyli all inclusive.
Zwiedzanie europejskich miast, najczęściej przez grupy zorganizowane, stało się ulubioną wakacyjną rozrywką. I jest dla miejscowych szczególnie uciążliwe, kiedy potężna grupa zwiedzających schodzi z pokładu wycieczkowca na trzy-cztery godziny, niczego nie konsumuje, bo wszystko ma na statku. I niczego nie kupuje, bo przewodnik ma swój harmonogram i nie może sobie pozwolić na jakiekolwiek opóźnienia. Statek musi odpłynąć o czasie.
Szef Travelplanet Radosław Damasiewicz zapewnia: – Uciążliwość jednodniowych turystów dla miasta może być ograniczona
Według danych Światowej Organizacji Turystyki i Podróży, wielkie turystyczne miasta przywitały w ubiegłym roku 756 mln odwiedzających, czyli 46 mln więcej niż rok wcześniej. Mieszkańcy niemiłosiernie zatłoczonej Barcelony, Paryża czy Rzymu, w których życie staje się coraz droższe, mają dość turystów, czemu dają wyraz podczas spektakularnych niekiedy protestów.
– Uciążliwość tzw. jednodniowych turystów dla miasta może być ograniczona, jak np. w Val de Nuria, miejscowości pielgrzymkowej i niewielkiej stacji narciarskiej w okolicach Barcelony, gdzie już wiele lat temu wprowadzono limity wjazdu – zauważa Radosław Damasiewicz, prezes internetowej agencji turystycznej Travelplanet.pl. – Podobne limity przed pandemią planowano wprowadzić w Dubrowniku. Z kolei Barcelona czy Berlin skoncentrowały się wówczas na walce z szarą strefą wynajmu krótkoterminowego, z unikaniem opłat dla tych miast.
Dbałość o zrównoważoną turystykę okazała się w tych ostatnich wypadkach w istocie troską o wpływy do miejskich kas.