Wielu znajomych używa w social mediach modnego hashtagu „ilovemyjob” i otacza pracę kultem, zwłaszcza gdy zarabianie na życie łączy się z promocją swojej twarzy i sprzedawaniem prywatności. Social media na pewno pomieszały granice między tym, co domowe a publiczne, zawodowe i prywatne – zachęcając do umagiczniania naszej zawodowej sfery i pokazywania innym romantycznej wersji pracy jako natchnionej misji leczenia siebie i innych. Teatr może dodatkowo wzmacniać ten kapitalistyczny pseudomistycyzm i tworzyć alibi dla sekciarskiego rozumienia procesu twórczego. Na szczęście, także w instytucjach kultury, odkrywamy i doceniamy ziemską, prozaiczną stronę pracy – jej materialny aspekt, potrzebę granic i element biznesowy. Coraz więcej reżyserów i aktorów chce tworzyć spektakle, na które widz kupi bilet, budując realną, a nie wyidealizowaną relację między sceną a widownią. Widownią, która ma coraz mniejszą tolerancję na narcystyczne i bełkotliwe twory wyobraźni, ale oczekuje konkretnych wartości: porywającej fabuły, błysku myśli, komunikatywności i poczucia humoru. Komedia jako gatunek ma dzisiaj wyjątkową misję ironicznego i krytycznego spojrzenia na różne romantyczno-kapitalistyczne mity, które próbują nam zastąpić religię i udane, zrównoważone życie.
Czy pomysł napisania dla Powszechnego w Łodzi romantycznej komedii o pracoholizmie i sztucznej inteligencji przyszedł w związku z pana doświadczeniami? Tylko pan wie, jak dużo pisze, wcześniej w związku z Pożarem w Burdelu, teraz jako szef Teatru na Targówku w Warszawie.
Pierwszą inspiracją dla scenariusza „Bim-Bom-Boom!” był studencki teatrzyk Bim-Bom, którego surrealistyczny humor w ponurych latach 50. zwiastował odwilż w kulturze. Odwilż, której jesteśmy spragnieni także dzisiaj: w mediach publicznych, galeriach i instytucjach kultury. Drugą inspiracją było 600-lecie Łodzi: ziemi obiecanej polskiego kapitalizmu, metropolii, która zmienia się w prężny ośrodek kultury i rozrywki. Trzecią inspiracją były moje doświadczenia i obserwacje związane z zarządzaniem instytucjami kultury, których pracownicy – jak pokazują medialne afery ostatnich miesięcy – są wyjątkowo podatni zarówno na wypalenia zawodowe, jak i podpalanie się niepotrzebnymi emocjami, wynikającymi z romantycznego podejścia do pracy. Stąd pomysł na pracoholiczną komedię romantyczną.
Zapracowany bohater komedii trafia do Łódzkiej Kliniki Wypaleń. Czy praca w Łodzi, którą sportretował pan przez pryzmat inwestycji, była rodzajem terapii?
Założone przez dyrektorkę Teatru Powszechnego Ewę Pilawską Polskie Centrum Komedii to laboratorium rozrywki przyszłości, w którym po raz kolejny próbuję poprzez komedię spojrzeć na Łódź – miasto w intensywnej transformacji, która sama w sobie jest plenerowym widowiskiem. W czasie tworzenia spektaklu trwał remont ulicy Legionów, przy której położony jest teatr – to tam zabetonowano samochód i znaleziono tajemniczy szkielet. Komedia także przechodzi transformację – bardzo lubię z aktorami Powszechnego zanurzyć się w łódzkie mity i wejść pod podszewkę nowoczesnego miasta – tam, gdzie czai się lęk o przyszłość i presja na zarabianie.