Dzieło Modesta Musorgskiego wręcz kusi, by zmienić je w obraz dzisiejszego świata. Bo choć „Borys Godunow” opowiada o faktach z początku XVII w., my też mamy polityków brutalnie rozprawiających się z przeciwnikami. Lub dyktatorów sięgających po władzę przy aplauzie tłumów, a potem przez te same masy strącanych z piedestału.
Musorgski opowiadał o tym, zgłębiając tajniki duszy własnego narodu. Tymczasem Mariusz Treliński konsekwentnie odchodzi od pokazania na scenie Rosji, akcję moglibyśmy umieścić w różnych krajach. Nie unika brutalności, którą serwują nam telewizyjne newsy. Przedstawia też to, o czym opera Musorgskiego jedynie opowiada: zamordowanie prawowitego następcy tronu, małego Dymitra. W chwilę potem Borys Godunow oddaje mu hołd, modląc się na miejscu zbrodni w asyście telewizji. A wzruszony lud domaga się, by przejął władzę.
Pierwsze – świetnie poprowadzone – sceny zapowiadają pasjonujące widowisko. Im bardziej wszakże reżyser zagłębia się w opowieść, tym większe ma kłopoty z utrzymaniem poziomu emocji, a i dzieło Musorgskiego z trudem daje się nagiąć do tej interpretacji.
Godunowowi nieustannie towarzyszą kamery, bo nie mogą lub wręcz nie chcą od nich uciec współcześni politycy. Treliński idzie jednak dalej i ostatnie sceny opery – na moskiewskim placu przed soborem Wasyla i w kremlowskiej sali narad bojarów – przenosi do telewizyjnego studia. Zamienia je w show, w którym widzowie dokonują sądu nad Borysem. Dodaje własne zakończenie: skompromitowanego władcę i jego syna Fiodora morduje stary Pimen.
Ta scena nie staje się kulminacją tragedii, gdyż u Trelińskiego widowiskowość przytłoczyła dramat samego Borysa. Jego monolog wypada blado. Kreujący Godunowa rosyjski bas Edern Urnerow śpiewa jedynie poprawnie. Ważniejsze jednak jest to, że śmierć przed kamerami stała się tylko elementem telewizyjnego widowiska. Czy zdarzyła się naprawdę, czy też oglądaliśmy kolejny reality show, który dla przyciągnięcia masowej publiczności kreuje nieprawdziwe, choć prawdopodobne wydarzenia?