Żegnał się pan z aktorstwem 12 lat temu, a z reżyserią przed dwoma laty. Jednak dyrektor Jan Englert namówił pana na rolę w "Iwanowie" Czechowa. Co wpłynęło na zmianę postanowienia?
Andrzej Łapicki:
Nuda. Kiedy zostałem wybrany na rektora, powiedziałem sobie, że jako aktor osiągnąłem to, co zamierzałem i będę się zajmował tylko szkołą. Ale przyszedł stan wojenny i jeszcze trochę pobyłem na scenie. Zacząłem też reżyserować. Dwa lata temu przeżyłem osobistą tragedię. Zostałem sam. Kapcie, fotel, telewizor – kłótnie polityków albo liga angielska. A ile razy można oglądać mecz Chelsea – Liverpool? W ten mój nastrój egzystencjalnej rozpaczy wstrzelił się Jan Englert: "Wyjdź na scenę i już będzie w porządku". Przeczytałem "Iwanowa", młodzieńczą sztukę Czechowa, intrygującą pourywanymi wątkami, i pomyślałem, czemu nie?
Lubi pan niejednoznaczne postacie jak hrabia Szabelski?
Szabelski jest pieczeniarzem, który kombinuje żeniaczkę dla pieniędzy. Unosi się jednak honorem i zrywa związek. To nie jest rosyjskie nazwisko. A co może być bardziej charakterystyczne dla polskiego szlachcica niż szabla? Mam słabość do grania nicponi. Postać poharatana przez życie, o licznych skazach charakteru, jest dla aktora podniecająca. Zwykle dobrze się czułem, grając czarne charaktery.