Michał Borczuch ponownie bierze się za portretowanie sobie współczesnych, korzystając z ulubionych klisz popkultury. Tym razem w jego przedstawieniu widać wyraźnie fascynację filmami Davida Lyncha, ale pobrzmiewa w nim też coś ze zwariowanego świata pop-artu Andy’ego Warhola.
Dorian wkracza w świat towarzystwa reprezentowanego przez Bazylego, Henry’ego i jego żonę Gladys z pretensjami artystowskimi. To już nie arystokracja opisywana przez Wilde’a, ale ludzie do granic możliwości sztuczni i wystylizowani.
Gladys rozmawia pierwszy raz z Dorianem w trakcie sceny erotycznej z Henrym. Obu bardziej zajmuje estetyczna akrobatyka dwóch ciał niż prawdziwa namiętność. Uczucia kwituje się tu zgrabnym bon motem albo prymitywną rymowanką. Bazyli żegna się z Dorianem przed wyjazdem do Berlina w odpowiednio dramatycznym stroju – czarnym futrze – i z biało upudrowaną twarzą. W tym świecie masek, póz i ironii wyznanie „kocham cię” Sybili Vane (Roma Gąsiorowska) do Doriana jest już tylko żałosne i śmieszne.
Sam Dorian staje się w oczach Borcucha wielką ikoną naszej współczesnej, zbiorowej wyobraźni. Jest spełnieniem marzeń o wiecznych idolach popkultury – młodych, pięknych i nieśmiertelnych. W znakomitym, dodanym przez reżysera monologu, mówi do widzów: „to ja jestem Jamesem Deanem, Elvisem Presleyem, księżną Dianą...”.
Tuż po tych słowach Dorian spotka ścigającego go za śmierć siostry Jimmiego Vane’a. Stanie obok swojego rówieśnika, ze zdumieniem dotknie jego pomarszczonej twarzy. Jeszcze mocniej poczuje własną nierealność.Urok tego świata jest zimny i wykalkulowany, ale jako klucz do czytania Wilde’a sprawdza się znakomicie. Świetnie pomyślana została scenografia Anny Marii Kaczmarskiej, która tylko przez przesunięcie i odpowiednie oświetlenie kotar zmienia scenę w pracownię Bazylego, teatr czy telewizyjny show.