Nasze teatry unikają Richarda Straussa, bo ponoć nie lubi go polska publiczność. A przecież bez dramatów tego kompozytora historia teatru jest niepełna. Zabieramy jej niesłychanie ważny rozdział – pomost między tradycją a XX wiekiem.
Teraz Opera Wrocławska wprowadza polskiego widza w sam środek, wręcz w gąszcz, muzyki Straussa, bo "Kobieta bez cienia" to jego największe dzieło. Połączył w nim swe idee teatralne i symfoniczne, więc 120 muzyków ma tu co robić.Muzyka scalająca poszczególne obrazy to prawdziwe intermezza symfoniczne. Ale między nimi brzmienie orkiestry rozrzedza się, a instrumentaliści grają wręcz solo. Strauss kochał kaskady dźwięków, ale też śpiew, zwłaszcza kobiet, dla których tworzył najpiękniejsze i zarazem najtrudniejsze role.
Cesarzowa z "Kobiety bez cienia" z początku wydaje się być wręcz koloraturowym sopranem. Wraz z rozwojem akcji Strauss przypisał jej dramatyczne monologi, ale inne od tych, którymi obdarzył drugą postać – Farbiarkę. To kobieta prosta, momentami wulgarna, ale umiejąca walczyć o swoje.
Są też małżonkowie obu pań: tenor dramatyczny oraz baryton, który z kolei musi mieć delikatność w głosie. I jest wiele innych postaci. Eksponując je, Strauss nigdy nie zagłusza śpiewu brzmieniem orkiestry.
Dużo z tej mnogości barw, instrumentacyjnych pomysłów odnajdziemy w tym przedstawieniu. Czasami symfoniczny rozmach zabija dbałość o szczegół. Zdarzają się nieczystości intonacyjne, ale Ewa Michnik w sposób zdyscyplinowany prowadzi orkiestrę, choć zadanie ma niełatwe, część instrumentów trzeba było umieścić na balkonach widowni.