Mariusz Treliński wielokrotnie mówił, że zainspirował go wiersz Czesława Miłosza „Orfeusz i Eurydyka”. Poeta uwznioślił w nim osobistą tragedię, nadając jej wymiar antycznego mitu. W starogreckiej scenerii mit zachował uniwersalną wieloznaczność. Na tym polega jego siła, Treliński mu ją odbiera.
Przedstawienie jest koprodukcją ze Słowackim Teatrem Narodowym w Bratysławie, tam miało premierę pół roku temu, teraz dotarło do Warszawy. „Orfeusz i Eurydyka”, opera skomponowana przez Christopha Willibalda Glucka w 1762 r., toczy się w wielkomiejskim apartamentowcu, między jadalnią, sypialnią a łazienką. Jest konkret codziennego życia z kawą, laptopem i szafą typu Komandor. To jeszcze jedna historia nieudanego związku kobiety i mężczyzny, jakie często przedstawia współczesny teatr.
Jaką wiedzę wynosimy z podglądania cudzego życia, które może dzieje się tuż za ścianą? Bliscy sobie ludzie nie potrafią się porozumieć? Słyszeliśmy to wielokrotnie. Tragedię rozstania też przeżył każdy z nas, tak właśnie jak Orfeusz. Nie może pogodzić się ze stratą ukochanej, za wszelką cenę chce ją przywołać, spojrzeć w oczy, dokończyć rozmowę...
Treliński opowiada co prawda własną wersję znanych zdarzeń. Podczas uwertury pokazuje, jak nieszczęśliwa Eurydyka miota się po mieszkaniu, w końcu popełnia samobójstwo. Mitologicznemu bohaterowi okrutny los zburzył szczęście, według reżysera – sam jest sobie winien. Nie ma też ingerencji sił boskich, Orfeusz wydobywa Eurydykę nie z podziemi Hadesu, lecz z własnej pamięci. Jest wspomnieniem czy może jednak śpi obok w sypialni? Tego do końca się nie dowiemy.
Inscenizacyjne dodatki nie uszlachetniają jednak rozpaczy dzisiejszego Orfeusza. Także dlatego, że spektakl często toczy się wbrew muzyce. Treliński, reżyser ze świetnym słuchem, surowo obszedł się z dziełem Glucka. Skreślił zakończenie, by uni-knąć zgodnego z XVIII-wieczną konwencją happy endu. W zamian dał jednak równie banalny pomysł – Orfeusz znajduje ukojenie w pracy twórczej.