W sztuce Neila LaButea wyreżyserowanej w Teatrze Narodowym przez Grażynę Kanię nietrafione są tylko parametry ruchu scenicznego. Dwaj bracia, Terry (Grzegorz Małecki) i Drew (Marcin Przybylski), kłócą się zażarcie, próbują wyjawić skrywane tajemnice. Ale na dystans, który wygląda sztucznie.
Tych kilka metrów oddalenia za dużo cofa nas do staroświeckiego, dyskursywnego teatru. A przecież mentalnie dwaj bohaterowie znajdują się w nieustannym zwarciu - od chwili gdy Terry przyjechał do Drew, by w ośrodku dla uzależnionych pomóc bratu wykaraskać się z afery.
Wywołał ją wypadek samochodowy, z kokainą i damskimi ciuszkami pijanego kierowcy w tle. Udana terapia i pomocne zeznania Terryego przed sądem mają uratować karierę i rodzinę Drew.
Forma sztuki La Butea nie jest rewolucyjna, ale historia, która odkrywa kolejne kręgi dziecięcego piekła, trzyma widza za gardło przez dwie godziny. Bohaterowie też w końcu zaczynają się dusić i lać na oślep.