To jedna z najbardziej błyskotliwych i dramatycznych karier. W poprzedniej dekadzie Meksykanin Rolando Villazón był bohaterem mediów i miał tysiące fanów. Zachwycał głosem, temperamentem, ekspresją, więc okrzyknięto go następcą Luciano Pavarottiego. Okazało się, że za wcześnie.
Zbytnie szafowanie delikatnym instrumentem, jakim jest ludzki głos, doprowadziło do katastrofy. W 2009 r. podczas spektaklu w Nowym Jorku odmówił mu on całkowicie posłuszeństwa, tenor Rolando Villazón nie był w stanie wydobyć z siebie dźwięku.
Przeszedł operacje strun głosowych i rekonwalescencję. Znów śpiewa, ale nie tak i nie to, co dawniej. Głos stracił dawny blask, z czego zdaje sobie sprawę. Nie znaczy to, że zamierza pozostawać na drugim planie.
Obecna premiera ‚Julietty" czeskiego kompozytora Bohuslava Martinu w berlińskiej Staatsoper im Schiller Theater stała się wydarzeniem i jest przyjmowana entuzjastycznie – z powodu kreacji meksykańskiego tenora, ale nie tylko. O niezwykłym sukcesie spektaklu zadecydowało parę innych czynników.
Pierwszym jest sam utwór. „Julietta" powstała prawie 80 lat temu, znawcy uważają, że to jedna z najlepszych XX-wiecznych oper, ale widzowie tego nie wiedzą, bo nie bywa wystawiana. W Berlinie stała się odkryciem, bo Martinu skomponował świetną muzykę – groteskową i liryczną zarazem, nowoczesną, o szaleńczych rytmach i atrakcyjną dla uszu.