Pierwsza salwa oddana 25 lipca przeleciała około 600 kilometrów i spadła we „Wschodnie Morze Korei" (jak je nazwano w Pjongjangu) – na całym świecie znane jako Morze Japońskie. W zasięgu pocisków znalazła się cała Korea Południowa, nie doleciałyby jednak do wysp japońskich. Mogłyby spaść na Władywostok, ale Rosja nie wykazała najmniejszego zaniepokojenia koreańskimi próbami.
– Ograniczony lot szybowcowy na niskiej wysokości – powiedział północnokoreański lider Kim Dzong Un o swoich rakietach.
W środę natomiast komuniści odpalili dwie kolejne rakiety z półwyspu Hodo, na wschodzie kraju. Tym razem ich zasięg był mniejszy i wynosił około 250 kilometrów. Eksperci z Zachodu stwierdzili, że były to jakieś inne pociski od dotychczas wystrzeliwanych przez Pjongjang, ale jeszcze nie wiadomo jakie.
Celując w USA
– Ta akcja nie pomaga zmniejszyć wojskowego napięcia ani też w utrzymaniu toczących się rozmów – powiedział południowokoreański minister spraw zagranicznych Kang Kyung-wha, gdy rakiety już spadły do wody. Jednak zarówno prezydent Trump, jak i sekretarz stanu Mike Pompeo bagatelizowali znaczenie obu startów Kima. Mimo że obie salwy rakiet Kima stanowiły bezpośrednie złamanie rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ zakazujących Pjongjangowi rozwijanie technologii rakietowych (oraz jądrowych). „To były testy rakiet małego zasięgu, wiele krajów robi podobne. Nie było tam broni atomowej" – mówił Trump.
Tymczasem komunistyczna agencja prasowa KCNA stwierdziła, że „warunkiem wstępnym poprawy stosunków międzykoreańskich i osiągnięcia pokoju na Półwyspie jest odwołanie i na stałe zrezygnowanie z ćwiczeń wojskowych skierowanych przeciw nam". „Dość nieduże, rutynowe i w większości skomputeryzowane ćwiczenia z Amerykanami planowane są na sierpień" – tłumaczył, o co chodzi, jeden z południowokoreańskich wojskowych.