Polscy dyplomaci nie mają co marzyć o odwiedzeniu pobliskich restauracji. Za każdym razem, gdy wychodzą poza mury ambasady, muszą wkładać kamizelki kuloodporne. Do tego - bez względu na to, czy jadą do położonej po drugiej stronie Tygrysu Zielonej Strefy, czy do pobliskiego sklepu - muszą wsiąść do ważącego około 10 ton pancernego samochodu i prosić o ochronę BOR.
Oficerowie, z którymi rozmawiała "Rz", mówią, że niektórzy dyplomaci czuli się w ich towarzystwie zbyt bezpiecznie.
- Kazali nam jeździć do sklepu lub na targowisko. Bywały dni, że na tego typu wyprawy musieliśmy wyjeżdżać nawet kilka razy -wspomina proszący o zachowanie anonimowości funkcjonariusz BOR. -Mieliśmy wrażenie, iż nasi przełożeni nie zdają sobie sprawy z tego, że ryzykują swoje i nasze życie. Podczas jednego z takich wyjazdów w samochód trafił pocisk granatnika. - Nikomu nic się nie stało, ale atak rebeliantów tak bardzo przeraził jednego z dyplomatów, że nasze problemy się skończyły.
Nasi dyplomaci w Iraku pracują i mieszkają w niewielkiej willi w kolorze piaskowym. Polska ambasada jako jedna z nielicznych zachodnich placówek nie mieści się w ściśle strzeżonej Zielonej Strefie, ale w uważanej za względnie spokojną dzielnicy Karrada. Prowadząca do niej cicha uliczka jest odcięta od miejskiego ruchu betonowymi barierami. Chodzi o to, by wyładowane bombami samochody-pułapki nie podjechały pod budynek ambasady. Tuż za nimi mają posterunki iraccy policjanci. Betonowe bloki stoją również wzdłuż ulicy.
Dzięki tym zabezpieczeniom udało się uniknąć tragedii przed trzema laty. W sierpniu 2004 roku rebelianci ostrzelali budynek ambasady z moździerzy. Nie mogli jednak podjechać zbyt blisko, musieli oddać strzał z równoległej ulicy. Chybili, nikomu nic się nie stało.